List z Sudanu Południowego

Sudan Południowy 31.03.2022

Bentiu – wyspa pośród lądu

Powoli mija miesiąc, jak znalazłem się w Sudanie Południowym. Po załatwieniu niezbędnych formalności związanych ze stałym pobytem i papierami do tego potrzebnymi, zdążyłem na dziesięć dni pojechać do Bentiu, by teraz z powrotem być w Juba. Akurat przydarzyła się okazja do uczestnictwa w sesji wprowadzającej dla nowoprzybyłych misjonarzy. Organizuje ją Konferencja Wyższych Przełożonych Zakonnych Sudanu Południowego i w bardzo ładnym miejscu, specjalnym ośrodku rekolekcyjno-formacyjnym o nazwie Kit. Niedaleko stolicy, ale po drugiej stronie Nilu, od wschodu, przy drodze do Ugandy. W tym zrujnowanym przez wojnę i inne kataklizmy kraju są jednak rzeczy dobrze urządzone i warte pokazania…

Podróżując po Sudanie Południowym na dalsze odległości – lata się, a nie jeździ. Tak to już jest urządzone to państwo, że widocznie musiało wydać się łatwiejszym zorganizowanie w co znaczniejszych miejscowościach pasów startowych i siatki połączeń lotniczych, niż budować drogi. Czy to efekt wyborów poczynionych przez władze tego najmłodszego państwa na świecie? (Republika Sudanu Południowego ma zaledwie dziesięć lat historii po uzyskaniu niepodległości od północy Sudanu i muzułmańskiego rządu w Chartumie). Raczej nie. Po prostu, zastano już taką sytuację wykreowaną przez poprzedników. Jesteśmy w końcu w XXI wieku i samoloty różnego kalibru są do pozyskania w świecie. To taki swego rodzaju skok ponad etapami ewolucji: bez dróg, ale jest czym latać. Papuasi podobnie – z epoki kamienia gładzonego przeskoczyli w ostatnim pokoleniu na komputery. Ale tak dla sprawiedliwości, to trzeba powiedzieć, że po bezkresnych terenach Syberii też się częściej lata między rzadkimi miastami, niż jeździ przez niegościnne błota w lecie, albo góry śniegu w zimie. Bez terenowego samochodu też tam nigdzie się nie ruszysz.

Ale paradoksalnie, to raczej chroniczna wojna domowa, a co z tym jest nieodwołalnie związane, i kryzys humanitarny, spotęgowały przez długie lata akcje licznych tu agencji ONZ i humanitarnych ONG, by tak usprawnić sobie podjętą na szeroką skalę działalność. W warunkach wojennych drogą powietrzną dotrze się szybciej i bezpieczniej. Drogi tymczasem nie dość, że niebezpieczne, to i w wielu miejscach trudne w ogóle do wytyczenia, bo też panujące tu jedyne w swoim rodzaju warunki geograficzne mają chyba najistotniejsze znaczenie. Otóż obrazowo można stwierdzić, że jeśli transport w tym kraju ma głowę w chmurach, to nogi w błocie.

Jest to bowiem porośnięty sawanną, rozległy płaskowyż ciągnący się od dżungli do krańców Sahary. Napływający z Ugandy Nil Biały nie spotyka tu żadnych naturalnych przeszkód, ale i spadek terenu jest minimalny, stąd też w centralnej części kraju jego wody rozlewają się w splątany setkami odnóg labirynt. A gdyby popatrzeć z lotu ptaka na ten teren, to nadto do Nilu Białego dołączają liczne lewobrzeżne dopływy odprowadzające wody z całej zachodniej części kraju, aż spod granicy z RCA. Woda w wielu miejscach praktycznie stoi tworząc masę rozlewisk i płytkich jezior. Najważniejszym z tych dopływów jest Bahr-al-Gazal. I tam u jego dolnego biegu usadowiło się miasto Bentiu, stolica federacyjnego stanu Unity.

Od czasu mego ostatniego pobytu tutaj przed rokiem sytuacja lokalna uległa radykalnej zmianie. Biskup Stephen z tutejszej diecezji Malakal poprosił nas, braci kapucynów, byśmy przejęli tamtejszą parafię z rąk dotychczasowego proboszcza (chciałby go posłać na studia) . W pierwotnych założeniach mieliśmy wprawdzie zamieszkać na początek w Bentiu, ale z myślą, by podjąć się odbudowy sąsiedniej parafii w Rubkona, o kilkanaście kilometrów na północ, po drugiej stronie rzeki. Diecezja otrzymała tam potwierdzenie własności dawnego terenu misji. To stara jak na afrykańskie warunki placówka. Ta parafia pod wezwaniem Matki Bożej Różańcowej została ufundowana już 95 lat temu, jednakże z kościoła i domu po II wojnie domowej w Sudanie (lata 80-te do początku XXI wieku) pozostała tylko kupa gruzu i żelastwa.

No i co z tego ludzkiego planowania, jeśli owe oddane Kościołowi 10 ha ziemi i przy okazji połowa miasta po upływie zaledwie paru miesięcy znalazły się pod wodą? W czasie ostatniej pory deszczowej przyszły bowiem tak wielkie opady, że buldożery ONZ-owskie (całe szczęście, że były na miejscu) zdołały z biedą usypać wały, by ocalić pas startowy, obóz dla uchodźców (mrowisko 130 tysięcy ludzi żyjących od 8 lat pod namiotami) i część przynajmniej zamieszkałych terenów obu miast. Bahr al-Gazal rozlała się na połacie całych kilometrów występując ze swych brzegów. Teraz pora sucha zbliża się ku końcowi, a woda jak stała, tak sobie dalej stoi. Strach pomyśleć co będzie, jak niebawem wrócą nowe opady i dołożą kolejną porcję? To dziwny kraj i inna ziemia niż ta, jaką znam dotychczas z Afryki Centralnej. Tam nieraz ulewy były takie, że Europejczykowi trudno sobie wyobrazić. A jednak, czego nie zabrały wezbrane strumienie rzeki, to była w stanie pochłonąć zdawałoby się nienasycona czerwona ziemia. Tu jest inaczej. To jakaś tłusta glina – w porze suchej zmienia się w spękaną skorupę, a po deszczu klei się błotem do podeszw i jest dziwnie oporna na higroskopijne właściwości. To tłumaczy może, czemu po tylu miesiącach suszy nie widać specjalnie poprawy sytuacji?

Dopiero przyglądając się z bliska, dociera do świadomości pełen obraz sytuacji w jakiej się znaleźliśmy. Ocalały od powodzi teren przypomina na planie jakby nakreśloną ogromną ósemkę: jej dolna pętelka, to Bentiu na południu, przewężeniem jest most na rzece z drogą do drugiej pętelki, czyli Rubkona na północy. A wszystko to – gdzie by wzrokiem nie sięgnąć – otoczone zalaną sawanną. To wyspa pośrodku afrykańskiego lądu! W samym wnętrzu tej enklawy sucho jak na spieczonym stepie, księżycowy krajobraz ruin, pełen pyłu i wszędobylskich śmieci, nieliczne drzewa i palmy pośród ocalałych domów, ale większość ludzi gnieździ się w naprędce skleconych szałaso-plandekach. Brzydko – przygnębiający widok. Jedynie drogi formujące regularną szachownicę zostały ostatnio przywrócone do stanu używalności. Paradoks losu polega na tym, że właśnie przed pół roku, część odważniejszych ludzi z POC, czyli obozu ochrony cywilów, zdecydowała się wreszcie na próbę powrotu do swych dawnych sadyb, skąd uciekli kiedyś przed walkami. I ledwo co wyściubili nosa – tym razem powódź zagnała ich z powrotem.

Jak Pan Maluśkiewicz po wielorybie, można tutaj sobie pojeździć tam i z powrotem, od miasta do miasta, ale już nigdzie dalej (krążą tu takie lokalne busy Bentiu – Rubkona). Na dobrą sprawę dałby człowiek radę piechotą obejść to uniwersum w ciągu jednego dnia. Br. Robert Wnuk wspominał ze swego pobytu na Malcie (to wyspa wielkości Krakowa) tutaj odległości są podobne. Jedziesz szeroką drogą, wytyczoną kiedyś do roponośnych instalacji wiertniczych, dwupasmowa, z pasem pośrodku zachowującym słupy będące wspomnieniem niegdysiejszego oświetlenia, a tu po paru kilometrach – wał w poprzek. Wejdziesz nań, a za nim… przystań łódek. I droga ciągnie się dalej tyle, że pod wodą. Jej lustro stoi jakiś metr powyżej poziomu naszej ocalałej od zalania depresji. Niderlandy, dosłownie… Przed rokiem, spotkałem w obozie uchodźców w Rubkona polskiego oficera marynarki wojennej. Dziwiłem się, co on tu robi pośród afrykańskiego lądu? Teraz miałby gdzie żeglować…

Doszły do mnie wieści, że na północnym kierunku spychacze i koparki zjednoczonych sił humanitarno-oenzetowskich walczą o udrożnienie połączenia z drogą do Sudanu. Ale póki co, wszystko – dosłownie – przywożone jest tu drogą lotniczą. Codziennie nad domem słyszę kilkanaście razy głos silników samolotowych. I jeśli coś można tu kupić na lokalnym bazarze, a jest tego raczej niewiele, to w opinii mego otoczenia wszystko jest droższe trzy razy, niż w stolicy kraju. Jeden jest tylko plus z tej sytuacji: masa ryb do jedzenia. To robi wrażenie, takie targowisko na wałach przeciwpowodziowych. Po południu na przystanie spływają łodzie z owocami całodziennej pracy: całe stosy dużych, dorodnych ryb – na tony by liczył. W przeciwieństwie do artykułów w sklepach, one kosztują śmiesznie mało. Za równowartość dolara dostaniesz rybę wielkości ręki mężczyzny.

Rybacy nadciągają łódkami spośród podtopionych drzew i zarośli, na poły już uschniętych (z nadmiaru wody!) i zanurzonych po strzechy domów. Większość chat ocalała do tej pory, mają strzeliste dachy zrobione z lokalnej trzciny, często bardzo ładnie, równo przystrzyżone. Ale zalane zostały też większe budynki, sklepy i magazyny, jak również nasz blaszany duży hangar służący za tymczasowy kościół w Rubkona. Żal. Masa zniszczeń. Człowiek bezradnie rozkłada ręce.

Rozmawiam z poznanymi na sesji misjonarzami z sąsiednich misji. Ich sytuacja jest jeszcze bardziej niepewna. Na przykład z Leer, miejscowości leżącej w tym samym co Bentiu stanie, Unity. Tam nie ma żadnych maszyn – wały przeciwpowodziowe ludzie usypali siłą własnych rąk. Skupili się w swych prowizorycznych schronieniach na przewyższeniu terenu wokół misji katolickiej. Kiedyś w tym mieście mieszkało kilka tysięcy ludzi – teraz jest ich dziesięć razy więcej. Potracili w wodzie większość ich bydła (Nuerowie trudnią się głównie hodowlą, więc to ekonomiczna tragedia). Jeżeli woda w czasie najbliższej pory mokrej sięgnie ponad te umocnienia, to nie będzie innego wyjścia, jak wsiadać w łódki i szukać najbliższego suchego lądu – siedem godzin minimum!

Br. Artur Ziarek potwierdza z Tanzanii, że notuje się powszechnie wzrost poziomu wód w jeziorach Wielkiego Rowu Afrykańskiego. Jeżeli tej wody faktycznie więcej ulewa się na południu, to nie dziwota, że na tutejszym przewyższeniu następuje jej kumulacja. A tymczasem w Tigrai, przy okazji sporu wielką tamę na Nilu Niebieskim, biją się z powodu wody. Zapełniać ten zalew, czy nie? Niby to ma być wewnętrzna sprawa Etiopczyków, ale wszyscy i tak wiedzą, że Egipt i Sudan boją się, bo im wody na północy może zabraknąć. Tymczasem my, tu w Sudanie Południowym, stojąc po szyję w wodzie wołamy: Boże deszczu, dosyć! Może by się kto mądry znalazł, co by umiał jednym ująć, a innym przydać? Wtedy by i zapora na Nilu Niebieskim dawała elektryczność Etiopii, Egipcjanie i Sudańczycy mieli co pić, a my, znad brzegów Nilu Białego, mogli nogę gdzieś sucho postawić…

Proboszcz mi mówi, że ludzie chcieliby zabrać się za odbudowę i zrobić coś koło siebie, ale jak tu co zacząć, jeśli jutro wszystko może się znaleźć pod wodą? Nie inaczej jest też z naszą misją. Parafia św. Marcina de Porres istnieje tu od czterdziestu lat. Miejsce do modlitwy trudno nazwać kościołem, bo to przyczepiony do resztek po pierwotnej kaplicy hangar zespawany z żelaza i pokryty blachą. Niski, plaski i ciemny. Ważne jednak, że jakaś ochrona przed słońcem czy deszczem jest nad głową. Na porannej mszy świętej bywa kilkanaście osób. Ale już w niedzielę całe miejsce jest wypełnione ludźmi po brzegi. Nie ma tu ławek, natomiast rozkłada się plastikowe fotele, na co dzień spiętrzone pod ścianami. Mają ich tutaj kilkaset.

Dom jest przyzwoity. Ma dwa większe pokoje, jeden mały, jadalnię i jakiś magazynek. Jest sień, mała weranda, no i wychodek w formie najprostszej do wyobrażenia. Woda bieżąca będzie, jak ją sobie w wiadrze przyniosę z pompy obok domu. Takie harcerskie warunki, ale to i tak komfort. Światło wieczorem zapewnia instalacja kombinowana z paneli słonecznych ładujących akumulatory i inwerter z prądu stałego na zmienny 220 V. Gdy wieczorem siądę pod ścianą z jedyną żarówką w mym pokoju, to jakoś da się coś przeczytać. Można doładować więc telefon, a funkcjonują tu na miejscu dwie sieci komórkowe, więc jakieś pasmo netu jest do wyłapania – tyle, że kosztuje sporo. W pokoju mam dwa okna z siatkami, więc żadne bestie się po nocy nie pałętają, a na żelaznym łóżku jest zainstalowana moskitiera. Śpię więc spokojnie, na ile się da spać w temperaturze ponad 30 st. C. Natomiast oprócz niedużego stolika i trzech plastikowych foteli ogrodowych, nie mam żadnych mebli. Trochę z tym bieda, bo gdzie tu położyć te parę książek i gdzie trzymać ubrania? Jak przywiozę drugą walizkę, to dobiorę jeszcze parę takich plastikowych krzeseł i tak pod ścianą porozkładam moje „ubóstwo”. Do miasta za zakup mebli nie pojadę, bo tu po prostu takiego sklepu nie ma.

Kuchnia to osobny temat, który staram się rozgryźć. Za probostwem stoją dwie chaty i tam panie z parafii zawsze coś pichcą. Oprócz nas stołuje się tu cała grupa ludzi. Rano jest do kawy płaski, na modłę arabską pieczony chleb, a w południe i wieczorem ryż i specjalnie przygotowane sorgo z sosem długim (albo „ciągliwym”) z warzywa znanego mi już w RCA i zwanego tu również veke. Bywa też kura, albo ryba. Jak za tymi drugimi nie przepadam, to tu muszę powiedzieć: pycha! Świeżutka, złowiona tego samego dnia. To menu praktycznie się nie zmienia. Natomiast warzyw i owoców tu nie uświadczysz. Jedzenie nie należy do najważniejszych spraw mej egzystencji, więc nie mam na co narzekać.

Moją fizyczną izolację na tej ”wyspie pośród lądu” pogłębia poczucie odosobnienia ze względu na język. Owszem, dogadam się moim angielskim z paroma osobami z otoczenia, ale większość posługuje się tutejszym językiem plemienia Nuer – jak dla mnie, to do niczego nie jest on podobny i nie ma się jak czegoś uchwycić. Przyjdzie mi zmagać się z kolejną trudną rzeczą od początku. Nauczyłem się parę podstawowych zwrotów, ale czekam na materiały do tego języka, które mają mi podesłać z komboniańskiej misji Old Fangak, gdzie misjonarze od lat pracują z tym plemieniem. Wielu nauczyło się mówić w Nuer, więc czemu ja nie?

Nie przeraża mnie ta perspektywa zaczynania od nowa, ani taka bezradność wobec ludzi mówiących coś do ciebie, albo może koło ciebie? Wracam pamięcią do czasów prawie sprzed 30 lat i początków mej pracy w RCA. Było to samo: nie dowidzi, nie dosłyszy, nie załapie o co chodzi… Pierwsze kilka lat zawsze takie jest. Na nowo powrócił ten fundamentalny problem: Nie tyle co powiedzieć, ale jak powiedzieć! Jak cokolwiek z siebie wykrztusić. Trzeba się upokorzyć i przyjąć, że tak będzie przez najbliższe miesiące – frycowe za początki płaci się obowiązkowo. Trochę tak trudno, bo człowiek już stary i siwy, a tu taki nieporadny, niedoinformowany… Oprócz języka jest jednak mowa gestów i uśmiech. A ludzie są prości i życzliwi. Jakoś to będzie… Cierpliwości.

Zakończę wspomnieniem z 25 marca. Tutaj też był ten dzień celebrowany pod znakiem zawierzenia Rosji i Ukrainy opiece Najświętszej Maryi Panny. Akurat przyleciałem do Juba. Wieczorem mieliśmy drogę krzyżową po ulicach parafii, a potem mszę z aktem zawierzenia. Kościół był pełen, wypełniony ludźmi trzymającymi w dłoniach świece. Widok robił mocne wrażenie. Sudańczyków do modlitwy o pokój zaganiać nie trzeba – zbyt dobrze wiedzą jak kruchy do dar, i jak wielki jego deficyt panuje w tym kraju.

Natomiast rano tego samego dnia w Rumbek, miejscowości położonej w centrum RSS, odbyły się święcenia nowego biskupa Christiana. Fakt wart odnotowania ze względu na kilka okoliczności. Nowy biskup jest młodym Włochem (czterdzieści parę lat), misjonarzem-kombonianinem, czyli z tego zgromadzenia, które w XIX wieku przyniosło Ewangelię tu nad Nil. Będzie jedynym białym w tutejszym episkopacie, a mianowany został po prawie dziesięciu latach wakatu – jego poprzednik (również włoski współbrat) zmarł w parę tygodni po uzyskaniu niepodległości przez Sudan Południowy. Po nim władze Kościoła nie były w stanie wyznaczyć odpowiedniego następcy. Świadczy taka sytuacja o tym, jak poważne są tu braki kadrowe. No i największe kuriozum tej nominacji: Została ona ogłoszona już dobry rok temu. Biskup nominat, który do tej pory był wikariuszem generalnym w diecezji Malakal, przeniósł się do Rumbek niebawem po ogłoszeniu decyzji, by przygotować się do święceń i objęcia posługi. Po tygodniowym pobycie na miejscu został napadnięty nocą na misji. Złoczyńcy postrzelili go z broni automatycznej w obie nogi pozostawiając jasne przesłanie, że go tu nie chcą i by się stąd wynosił. Został ewakuowany najpierw do szpitala w Nairobi, a potem do Italii. Rany okazały się na szczęście niegroźne – dotknęły tylko mięśni, ale ścięgna, nerwy czy kości pozostawiając nietknięte. Biskup pozbierał się do chodzenia po paru miesiącach rehabilitacji. Poważny zgryz jednak pozostał: co dalej? Czy pchać nos do gniazda szerszeni? Nie dał się jednak zastraszyć lokalnej mafii i podjął w wierze decyzję, że wróci do powierzonej mu diecezji. Święcenia te były więc jedynym w swoim rodzaju przypieczętowaniem jego oddania się lokalnemu Kościołowi. Św. Daniel Comboni jest często przedstawiany, jako biskup kierujący swą zachętę do Kościoła w Afryce: Wstań i choć o własnych siłach! To przesłanie kombonianie w sposób dosłowny aplikują teraz do sytuacji bpa Christiana.

br. Robert Wieczorek OFMCap

Biuro Prasowe Kapucynów - Prowincja Krakowska