św. Bernard z Corleone

Zakon jest jak sad, który nie jest ani piękny, ani powabny, jeśli rośnie w nim tylko jeden gatunek drzew, podczas gdy powinny rosnąć różne. Podobnie w zakonie jest wielu różnych zakonników: jednych cechuje pokora, innych miłosierdzie, innych posłuszeństwo, a jeszcze innych pokuta. Dlatego też nie powinniście się smucić, jeśli nie potraficie osiągnąć surowości życia, jakiej pragniecie.

św. Bernard z Corleone

 

W pamięci zbiorowej zapisała się popularna biografia Bernarda z Corleone pióra Donizego z Gangi zatytułowana Od szpady do włosiennicy. Przedstawia ona wypaczony obraz Bernarda jako ulicznego rozrabiaki skłonnego do rozstrzygania sporów za pomocą szpady. Byli i tacy, którzy w tym XVII-wiecznym włoskim zakonniku – uznawanym niezgodnie z prawdą za pozbawionego uczuć, fałszywego formalistę – chcieli widzieć słynnego ojca Krzysztofa z powieści Manzoniego – obrońcę ubogich i uciśnionych. Bez wątpienia jednak Filip Latino – bo tak nazywał się przed wstąpieniem do zakonu – to nie szermierz Ludwik z Narzeczonych (Promessi Sposi).

Urodził się 6 lutego 1605 roku w Corleone. To niepokorne i dumne sycylijskie miasto (animosa civitas), wówczas pod panowaniem hiszpańskim, dało mu silny charakter. Był jednak zawsze także szczodry, gotowy pomagać biednym i bronić ich. Jego rodzinny dom nazywano „domem świętych”, gdyż jego ojciec, Leonard, z zawodu szewc i kaletnik, odznaczał się wielkim miłosierdziem: przyprowadzał ubogich do domu, mył ich, ubierał i hojnie wspierał. Także jego rodzeństwo znane było z wielkiego serca. Takie otoczenie nie mogło nie wpłynąć na religijną i moralną formację młodego Filipa. Rychło zaznaczyła się u niego szczególna pobożność do Ukrzyżowanego i Jego Matki. Był wierny modlitwie i życiu  sakramentalnemu, z którego korzystał w różnych kościołach miasta. Przede wszystkim jednak jako właściciel zakładu szewskiego dobrze traktował swoich pracowników. Nie wstydził się również prosić zimą o jałmużnę dla więźniów.

Miał tylko jedną wadę. Jak stwierdziło podczas procesów dwóch świadków: sprowokowany łatwo sięgał po szpadę, zwłaszcza w obronie bliźniego. „Nie słyszeliśmy o żadnej jego słabości prócz tego, że wpadał w gniew i chwytał za szpadę, gdy go sprowokowano”. Owo „wpadanie w gniew” niepokoiło jego rodziców, zwłaszcza gdy Filip zranił w rękę pewnego prowokatora. W 1624 roku, kiedy miał 19 lat, na oczach wielu świadków stoczył pojedynek z Vito Canino, powszechnie znanym najemnym mordercą. Pojedynek wywołał burzę. Przeciwnik Filipa stracił ramię, a jego samego okrzyknięto „pierwszą szpadą Sycylii”. Filip, który bardzo przeżył całe wydarzenie, poprosił rannego o wybaczenie, a później stał się jego serdecznym przyjacielem. Poważny kryzys, jakiego doświadczył, sprawił, że dojrzało jego powołanie. Powrócił do równowagi dopiero wtedy, gdy 13 grudnia 1631 roku, jako 27 letni mężczyzna, przyjął kapucyński habit, wstępując do nowicjatu w klasztorze w Caltanissetta. Przystąpił do braci najgłębiej odczuwających jedność z prostymi ludźmi, wybierając imię Bernard.

Jego życie kapucyńskie to w istocie nieustanny wzrost cnót. Pracował w różnych klasztorach prowincji: w Bisaquino, Bivonie, Castevetrano, Burgio, Partinico Agrigento, Chiusie, Caltabellotcie, Polizzi, a także prawdopodobnie w Salemi i Montreale, trudno jest jednak ustalić właściwą chronologię. Wiemy z pewnością, że ostatnie piętnaście lat życia spędził w Palermo, gdzie 12 stycznia 1667 roku spotkał siostrę śmierć. Wszystko wskazuje na to, że niedługo po złożeniu ślubów przebywał w Castronovo i zanim został posłany do klasztoru w Palermo, przez kilka lat działał w Corleone,. Nigdy nie widziano, by wykonywał posługę furtiana czy kwestarza. Jego służbą było niemal wyłącznie gotowanie lub pełnienie posługi pomocnika w kuchni. Potrafił jednak znaleźć także czas na opiekę nad chorymi oraz na wiele innych prac, którymi wspierał przeciążonych obowiązkami braci czy kapłanów, na przykład piorąc ich rzeczy. „Opierał” prawie wszystkich swoich współbraci. Mimo radykalnej prostoty życia skrytego w ubogich i skromnych kapucyńskich wnętrzach, jego osoba została dostrzeżona. Zapach jego cnót szybko przeniknął przez mury klasztoru. Wiele faktów z jego życia oraz słów, a przede wszystkim heroiczna, jeśli nie wręcz niewiarygodna, pokuta i umartwienia tworzą zupełnie wyjątkowy obraz jego duchowej fizjonomii.

Świadectwa procesowe w pełni ukazują poziom doskonałości jego życia i stanowią wspaniałe udokumentowanie szczególnych zalet jego charakteru – silnego i dobrotliwego, podobnego do charakteru jego ojczyzny. „Zawsze nas napominał, abyśmy kochali Boga i pokutowali za grzechy”. „Zawsze był zatopiony w modlitwie… Kiedy szedł do kościoła, sycił się modlitwą i jednością z Bogiem”. „Czas mijał mu bardzo szybko, często pozostawał w ekstazie, oderwany od rzeczywistości. O północy, po odmówieniu mattutinum, brat Bernard pozostawał w kościele, gdyż – jak sam tłumaczył – «niedobrze jest pozostawić Najświętszy Sakrament sam w kościele»; chciał mu więc towarzyszyć do chwili, gdy przyjdą bracia”. Nawet gdy pracował jako kucharz lub wykonywał inne czynności, znajdował czas, by pomóc zakrystianowi, tylko po to, by być bliżej tabernakulum. Wbrew ówczesnemu zwyczajowi codziennie przyjmował Komunię św. W ostatnich latach życia był tak wycieńczony nieustannymi postami, że przełożeni zlecali mu jedynie służbę przy ołtarzu.

Ten prawdziwy syn św. Franciszka, zafascynowany doświadczeniem życia pustelniczego, tęsknił za dawnymi czasami, pragnąc zanurzyć się w klimacie pierwszych kapucynów. Dlatego często widywano go „jak szedł w lesie do kaplicy Matki Bożej, aby się modlić”. Jego miłość do Maryi wrażała się na tysiąc sposobów. W kuchni stawiał ołtarzyk (co było zwyczajem rozpowszechnionym pośród kucharzy kapucyńskich) dedykowany Świętej Dziewicy, przed którym podczas przerw w pracy znajdował radość osobistej modlitwy. Ołtarzyk ten „w święta maryjne i w soboty przyozdabiał kwiatami i pachnącymi ziołami, jakby ich aromatem pragnął rozweselić najświętszą Matkę”. Maryjnej pobożności towarzyszyła tryskająca radość, pełna ciepła, fantazji i uśmiechu. Jak pisze jeden ze świadków, gdy pewnego razu odmawiał w celi litanie maryjne, na wezwanie „święta Maryjo” „strzelał ustami na znak świętowania”, naśladując w ten sposób dźwięk sztucznych ogni. Słysząc to, współbracia śmiali się rozbawieni i mówili: „Brat Bernard zachowuje się jak dziecko”.

Niezależnie od tego, gdzie się znajdował – w chórze, w kościele czy w refektarzu – słysząc recytowane lub śpiewane Chwała Ojcu padał, by z głębokim szacunkiem ucałować ziemię. Zakochany w Męce Chrystusa bardzo cenił sobie malutki krzyżyk namalowany na prostym krzyżu z drewna. To była jego książka, którą nauczył się czytać, rezygnując z prób nauki alfabetu, w czym pomagał mu brat Benedykt z Cammaraty. Brat Bernard był bowiem analfabetą. Ukazał mu się pewnego razu Pan Jezus i rzekł: „Bernardzie, nie pragnij tego co zawierają książki, bowiem wystarczą ci moje rany. W nich odnajdziesz wiedzę o wiele głębszą od tej, jaką mogłyby ci przekazać wszelkie inne księgi”.

Najbardziej lubił te klasztory, które posiadały piękny wizerunek Ukrzyżowanego. W tej kwestii świadectwa są jednomyślne: „Chętnie przebywał tam, gdzie w kościele był Najświętszy Ukrzyżowany”. Często powtarzał braciom: „Kiedy w klasztorze macie jakiś piękny i czcigodny krzyż, nie musicie pragnąć niczego innego”. Polecał współbraciom, by odmawiali ułożone przez św. Bonawenturę Oficjum do pięciu ran Chrystusa. Dzięki wyczuleniu serca na tajemnice Męki Chrystusa doświadczył – jak sam powiedział – że „Męka Pana jest morzem bez dna, gdyż zawiera bardzo wiele tajemnic, które uwrażliwiają duszę na miłość Boga”.

Dla współczesnego czytelnika uderzające są niezwykłe umartwienia, jakim się poddawał. Można powiedzieć, że cały rok był dla niego nieustającym Wielkim Postem. Spożywał wyłącznie sczerniałe suchary lub niewielkie kawałki suchego chleba, które zanurzał w wodzie zaprawionej gorzkimi ziołami. Jadał ze zniszczonej miseczki, klęcząc za drzwiami refektarza i mając za obrus kawałek ścierki – również w obecności ważnych osobistości. Gdy przełożony polecił mu spożyć posiłek przyrządzony dla wspólnoty, robił to, jednak posiłek ten działał na niego jak trucizna, wywołując gorączkę i złe samopoczucie. Także w tym Pan go pocieszał. Ukazał mu się pewnego dnia, zanurzył kawałek suchego chleba w krwi wypływającej z Jego boku i podał mu go do ust, mówiąc: „Synu mój, wytrwaj do końca życia w poście”.

Z surowości życia rozkwitała czystość. Mawiał: „cierpienia szybko mijają, ale czystość serca i cnoty zakonne są prawdziwymi ornamentami duszy”.

Zbędny jest opis innych bezlitosnych umartwień. Nie ma wątpliwości, że to „nieludzkie” życie zaowocowało u niego delikatnością i uwrażliwieniem na innych, a także radością oraz zaskakującą pełnią życia. Nigdy nie widziano, by „się na kogoś rozgniewał, by narzekał lub skarżył się na bliźniego”. Nigdy nie powiedział o nikim złego słowa, przeciwnie – „nie dostrzegał wad u innych”. Braci-gości przyjmował uroczyście, umywał im nogi i służył we wszystkim, co pomagało im nabrać sił, powtarzając niczym radosny refren: „dla miłości Boga, dla miłości Boga”. Znana była wszystkim jego zdolność pocieszania cierpiących. Zawsze był do dyspozycji biednych, ale gdy zjawił się ktoś ciekawski albo jakaś ważna persona, nigdzie nie można go było odnaleźć. Bratu furtianowi powtarzał jednak, „by go natychmiast zawołał, kiedy przyjdą biedni, którzy go będą potrzebowali”. W Castronovo chodził ulicami miasta, „niosąc na plecach kocioł, aby rozdawać zupę biednym”.

Dla chorych miał matczyne serce. Jego współczucie nie miało granic. Pomaganie im dawało mu poczucie szczęścia. Kiedy cała wspólnota klasztoru w Bivona została dotknięta epidemią, służył braciom dzień i noc. Gdy z powodu wycieńczenia sam zachorował, sprawiło to wielki smutek przełożonemu, gdyż zabrakło pielęgniarza. Lekarz dawał mu najwyżej jeden dzień życia. Bernard niezauważony przez nikogo dowlókł się do kościoła, zdjął z tabernakulum ozdobną figurę św. Franciszka, włożył ją do rękawa i powiedział: „Ojcze seraficki, ostrzegam cię, że nie wyjdziesz z mojego rękawa, jeśli mnie nie uzdrowisz”. Nazajutrz był zupełnie zdrowy. Lekarz, który zjawił się, by stwierdzić zgon Bernarda, był wstrząśnięty i chciał się koniecznie dowiedzieć, jaki niezwykły lek go uzdrowił. Brat Bernard wyciągnął z rękawa figurkę i z wyraźnym zadowoleniem stwierdził: „Oto kto przywrócił mi zdrowie”.

Innym razem Bernard, pełniąc w klasztorze w Castronovo posługę kucharza i pielęgniarza, chciał przygotować bardziej treściwy posiłek choremu ojcu gwardianowi. Będąc w mieście, poprosił pewną kobietę, dobrodziejkę klasztoru, o kurę, by przyrządzić z niej smaczny rosół. Kiedy oskubaną i wypatroszoną kurę miał właśnie włożyć do garnka, w kuchni pojawił się gwardian, który widząc te przygotowania, napomniał go i nakazał bezzwłocznie oddać kurę. Brat Bernard w milczeniu zapakował kurę, skrył pakunek pod płaszczem i odniósł dobrodziejce, po czym krótko i w pokorze wszystko jej wyjaśnił. Kiedy jednak wręczał pakunek kobiecie, kura ożyła, przebiegła gdacząc przez całe pomieszczenie i znalazłszy otwarty kurnik, siadła na swojej grzędzie. Brat Bernard, zmieszany, uciekł, a kobiety, które były tego świadkami, wołały, że zdarzył się cud. Sprawa tak się rozniosła, że ludzie zaczęli tłumnie przychodzić, by zobaczyć ożywioną kurę „Bernardę”, jak nazwała ją dobrodziejka klasztoru.

Jego solidarność z potrzebującymi przybierała wymiar społeczny. Kiedy w Palermo dochodziło do katastrof naturalnych, takich jak trzęsienia ziemi czy huragany, klękał przed tabernakulum i walczył jak Mojżesz: „Powoli Panie, powoli! Bądź miłosierny! Panie, chcę tej łaski. Chcę jej!”. Bicz Boży się zatrzymywał, a skutki katastrofy okazywały się łagodniejsze. Jego współczucie dla cierpienia dotyczyło również zwierząt. Gdy spotykał chore lub ranne zwierzęta, szczególnie muły, konie, krowy, osły, które w tamtych czasach stanowiły dla biedoty gwarancję pracy, zapewniał, że je uleczy. Na placu przed klasztorem było niekiedy tak dużo zwierząt, że można było pomyśleć, że to targ lub lecznica. Zwykle odmawiał Ojcze nasz, albo brał zwierzę za uzdę lub rogi i prowadził je trzy razy wokół wielkiego krzyża stojącego przed klasztorem w Palermo, wzywając imienia Jezus. Potem każdy zabierał swoje zwierzę całkowicie uzdrowione.

Pewnego razu furtian stracił cierpliwość i stwierdził, że Bernard powinien służyć ludziom a nie zwierzętom. Brat Bernard przeprosił i odparł: „Mój drogi bracie furtianie, wiecie przecież, że te biedne stworzenia Boże nie mają dla siebie ani lekarza, ani leków. A ponieważ nie potrafią wyrazić swoich potrzeb, powinno się im współczuć i ponieść nieco trudu, by ulżyć ich cierpieniom”.

Ten siewca cudów był prześladowany przez demona od czasu swego nowicjatu. Jednak zawsze zwyciężał dzięki pokorze, pokucie i swemu drewnianemu krzyżykowi. Na łożu śmierci pragnął jak najszybciej odejść do niebieskiej ojczyzny. Kiedy otrzymał ostatnie namaszczenie, z radością powtórzył: „Idziemy, idziemy” i skonał. Było to w środę, 12 stycznia 1667 roku, o godzinie 14. Bliski mu bardzo współbrat, br. Antoni z Partanny, zobaczył w duchu, jak promienny Bernard powtarzał w wielkiej radości: „Raj! Raj! Raj! Błogosławione biczowania! Błogosławione czuwania! Błogosławione pokuty! Błogosławione odrzucenie własnej woli! Błogosławione akty posłuszeństwa! Błogosławione posty! Błogosławione ćwiczenia w doskonałości zakonnej!”.

To fragment książki „Śladami Świętych” całość możesz znaleźć klikając TUTAJ.

 

Biuro Prasowe Kapucynów - Prowincja Krakowska