Stulecie urodzin sługi Bożego Serafina Kaszuby
Nie bał się strachu. Nie uginał się przed tym, że to może czas niedobry, że może mówić nie wolno, tylko prawdę głosił, religijną prawdę głosił wszystkim. Miał natchnienie czułości i miłości do ludzi – tak zapisał się o. Serafin Kaszuba we wspomnieniach parafian z Wołynia.
Lata od 1933 do 1937 roku o. Serafin Kaszuba spędził w Krakowie, gdzie kontynuował studia na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jednak zanim je ukończył, z woli przełożonych musiał opuścić Kraków i posługiwać w Rozwadowie jako nauczyciel języka polskiego. Dyplom magistra filozofii uzyskał w czerwcu 1937 roku. Po kilkudziesięciu latach, przyglądając się swojej krótkiej pracy naukowej, o. Serafin powie: „Jaki to człowiek był niemądry, że zajmował się takimi sprawami, gdy ludzie go potrzebowali”.
Uparty jak Paweł
Wołyń, pierwsze miejsce duszpasterskiej posługi, a na nim takie parafie jak: Dermanka, Karasin, Bystrzyca, Ludwipol. W latach czterdziestych „czerwone noce” będące wynikiem wojny i konfliktu polsko-ukraińskiego zbierały krwawe żniwo wśród Polaków. Palono wsie, wysiedlano ludność, ginęły całe rodziny. Skąd uciekłby każdy, tam właśnie szedł o. Serafin – do Polaków pozbawionych opieki duszpasterskiej, żyjących resztkami nadziei i wiary. Dzięki niemu katolicy mogli – często po kilku latach – przystąpić do sakramentów czy uczestniczyć wspólnie w Eucharystii. Zaczęły się chrzty, śluby, katechizacja dzieci.
„Czytałem Dzieje Apostolskie aż do bólu głowy, bo to takie interesujące, że aż trudno się oderwać. A przy tym na każdym kroku coś dla mnie. Na przykład ten upór Pawła w powrocie do Jerozolimy, choć wiedział, że tam czyhają na jego życie. Ale on miał z pewnością specjalne natchnienie i zadanie do spełnienia” – pisze o. Serafin w „Strzępach”, wspomnieniach z posługi duszpasterskiej. Również w rozmyślaniach kontemplował niedościgniony wzór św. Pawła, który potem realizował w życiu.
„Ochroniarz” Jezusa
Niestety ówczesne warunki polityczne nie pozwoliły długo cieszyć się odżywającymi wspólnotami. Wiszące nad nimi niebezpieczeństwo zmuszało do ciągłych ucieczek, a co udało się w szybkim czasie odbudować, jeszcze szybciej trzeba było zostawić. Śmierć wiele razy realnie stawała przed o. Serafinem, a ciągłe ucieczki i szukanie kryjówek stały się codziennością. Wspomina: „W nocy na horyzoncie widać było pożary. Jakiś człowiek na pół spalony dogorywał w pobliskiej chacie. Kiedy ognie zbliżały się bardziej, spędzałem noce na strychu w kościele. Nie było tam bezpieczniej, ale bliżej Pana Jezusa i łatwiej bronić przed profanacją w razie napadu”.
Nie dbać o bagaż
W 1945 roku rozpoczęła się akcja repatriacyjna Polaków mieszkających na kresach. Wyjechało duchowieństwo, zakonnicy. Wiele rodzin opuściło swoją ziemię, choć wielu pozostało.
Kapucyn także znalazł się w wagonie, gotowy do podróży, lecz niepogodzony z nakazem opuszczenia ziemi bliskiej jego sercu, choć tak niebezpiecznej. Chciał jeszcze odprawić ostatnią Mszę w miejscowym kościele. Wysiadł, wziął tylko teczkę z paramentami liturgicznymi. „Skoro zostanie tu dwóch katolików, zostanę i ja” – postanowił kiedyś i słowa dotrzymał. Bagaż odjechał.
Źródło: „Głos Ojca Pio” (64/4/2010)
Biuro Prasowe Kapucynów – Prowincja Krakowska