Książeczkę dla kandydatów do bierzmowania z miejscami na podpisy należałoby podrzeć na oczach wszystkich uczestników już na początku pierwszego spotkania i powiedzieć, że nie o nią tu chodzi. Na taki gest mogą sobie jednak pozwolić tylko najodważniejsi katecheci. Kluczem do owocnej katechezy młodego człowieka jest postawa towarzyszenia na drodze do wyboru wiary.
Z bratem Arturem Borkowskim OFMCap, referentem katechetycznym Krakowskiej Prowincji Kapucynów i wykładowcą katechetyki rozmawia Aneta Łętek
Odebrałeś fachowe wykształcenie w dziedzinie wychowania i katechetyki. Co sprawiło, że postanowiłeś zgłębić te zagadnienia?
Jestem przekonany, że zanim pojawiło się we mnie powołanie do życia zakonnego, było we mnie pragnienie wychowywania. Moim marzeniem była rodzina – żona i trójka dzieci, więc już wtedy zakładałem, że zostanę tatą, czyli wychowawcą. Była to perspektywa, której się zupełnie nie bałem. W trzeciej klasie szkoły średniej mocno zaangażowałem się w wolontariat w świetlicy socjoterapeutycznej dla dzieci i młodzieży. W ten sposób już jako siedemnastolatek zacząłem zdobywać doświadczenie w prowadzeniu podopiecznych.
I wtedy – gdy poczułem, że mi się to podoba i jestem w tej dziedzinie utalentowany – zdecydowałem się zmienić swoje dotychczasowe plany. Pan Bóg dał mi dary – łatwego nawiązywania kontaktu z drugim człowiekiem, umiejętność słuchania, a także przekazywania innym zdobytej wiedzy oraz doświadczenia – więc postanowiłem realizować je w zakonie.
Po wielu latach bycia kapłanem-zakonnikiem przyszedł czas dla mnie najbogatszy, przynajmniej jeśli chodzi o narzędzia wychowawcze: studia z katechetyki na Uniwersytecie Salezjańskim w Rzymie, gdzie fundamentem były nauki o wychowaniu.
Zdobyłeś tam tylko wiedzę czy także doświadczenie?
Fenomen salezjanów polega na tym, że oni od samego początku dają praktykę i to „od drugiej strony”, bo najpierw oni ciebie wychowują. Już od początku poważnych studiów naukowych, bo o nich mówimy, podstawą są relacje między profesorami i studentami. W tym środowisku odkryłem, czym może być wychowanie. Najpierw zatem zdobywałem doświadczenie bycia wychowywanym, a dopiero później poznałem rozległą wiedzę, którą bardzo szybko mogłem zastosować w praktyce: pracując wśród osób z autyzmem, prowadząc młodzież do bierzmowania czy uczestnicząc w przygotowaniach do synodu o młodzieży. Tak zyskałem kompetencje praktyczne.
Wyjechałem zatem z Rzymu zarówno z konkretną wiedzą, jak i niemałym doświadczeniem.
Czy można zatem powiedzieć, że jesteś wykwalifikowanym pedagogiem?
Wykształconym – pewnie tak! Wykwalifikowanym – to dopiero zweryfikuje rzeczywistość, do której będę posłany.
Czytając definicje katechezy i katechety, można odnieść wrażenie, że dotyczą one różnych rzeczywistości. Dlaczego tak się dzieje?
Trudno podać jedyną właściwą definicję katechezy i katechety – jest ich wiele, w zależności od kontekstu kulturowego, etapu historii czy podmiotu, którego ona dotyczy. Na gruncie polskim katecheza niesie na sobie „ciężar” szkoły. Od 1990 roku, kiedy została ona do niej wprowadzona – związana jest z nauczaniem. Z pewnością uwidacznia się to także w naszych polskich definicjach.
W 1979 roku w adhortacji apostolskiej o katechizacji w naszych czasach (Catechesi Tradendae) papież Jan Paweł II mówił, że katecheza jest przede wszystkim wychowywaniem dzieci, młodzieży i dorosłych poprzez nauczanie doktryny chrześcijańskiej. Taka była perspektywa przed czterdziestoma dwoma laty.
Aktualny dokument dotyczący katechezy, który funkcjonuje od roku, w ogóle unika definicji katechezy. Pokazuje ją jako proces, w skład którego wchodzi wiele rozmaitych elementów.
Gdybym miał szukać definicji, która oddaje kierunek Kościoła i odpowiada moim intuicjom, powiedziałbym, że katecheza to wychowanie współczesnego człowieka do wiary. Jako taka bierze pod uwagę przede wszystkim konkretnego człowieka i współczesną kulturę, w której on żyje, a prowadząc do relacji z Bogiem, nie zapomina o perspektywie pedagogiczno-psychologicznej.
Czym żyje według Ciebie współczesny młody człowiek?
Przede wszystkim byłbym daleki od generalizowania, bo czym innym żyje bohater serialu „Euforia” na HBO, a czym innym siódmoklasistka krakowskiej szkoły prowadzonej przez siostry prezentki. Czym innym żyje nastolatek w wielodzietnej rodzinie, gdzie rodzicom ciężko zapracować na jego podstawowe potrzeby, a czym innym syn biznesmena. Na to pytanie nie ma prostej odpowiedzi.
Bo czym jest życie? To oddychanie, odżywanie się, rozwój, wydalanie, rozmnażanie się. Patrząc na nie z tej perspektywy, należy odpowiedzieć na kilka pytań. Pierwsze z nich brzmi: Czym młody człowiek oddycha? Współczesną kulturą, narzędziami, które ona mu daje, oraz wyzwaniami, które ona przed nim stawia. Czym się karmi? Tym, co zaspokaja jego głód: rozrywką, którą dostarcza mu portal społecznościowy czy gra komputerowa. Jak się rozmnaża? Tak jak potrafi, czyli poprzez posiadane talenty czy dary, które w sobie odkrywa. Co wydala? Problemy, których chce się pozbyć – nieporównywalne z żadnymi innymi. Jak się rozwija? W granicach, które daje mu konkretne życiowe środowisko.
Czy Kościół może zaoferować coś temu młodemu człowiekowi?
Z psychologii wiemy, że człowiek funkcjonuje w sferze biologicznej, psychicznej i duchowej. Kościół nie do końca zaspokoi potrzeby ze sfery biologicznej i psychicznej, ale ma spore pole do popisu, jeśli idzie o sferę duchową. To obszar, w którym może młodemu człowiekowi towarzyszyć.
Moglibyśmy też zadać Panu Bogu ciekawe, a zarazem bardzo odważne pytanie: Panie Boże, po co dajesz współczesnemu światu Kościół? Co – jako wspólnota – mamy realizować w stosunku do młodego człowieka w odwiecznym Bożym planie? Obawiam się, że nie odnajdziemy na nie odpowiedzi ani w Katechizmie Kościoła Katolickiego, ani w soborowym dokumencie o wychowaniu Gravissimum educationis, bo ona musi być skrojona na tu i teraz. Myślę, że Pan Bóg chciałby nam ją dać, jeśli tylko chcielibyśmy zapytać…
Czy w ogóle Kościół powinien mieć cokolwiek do powiedzenia w kwestii wychowania? Czy naturalne środowisko rodziny do tego nie wystarcza?
Najlepiej zapytać rodziców, co rodzina jest w stanie dać dziecku. Na podstawowym poziomie wychowania główne zadanie przekazania wartości i ukazania drogi do ich realizowania stoi przed rodzicami.
Przytoczę fragment z Gravissimum educationis soboru watykańskiego II: „Kościół w kontekście wychowawczym ma za zadanie wskazywanie wszystkim ludziom drogi zbawienia, a wierzącym udzielanie życia Chrystusowego i wspomaganie ich nieustającą opieką, aby mogli uzyskać pełnię tego życia”.
Faktycznie, gdy rodzice ukażą dziecku hierarchię wartości, cele do osiągnięcia, kompetencje do zdobycia, od wspólnoty Kościoła oczekiwałbym, żeby dała mu do tego odpowiednie narzędzia.
Czy jednym z nich jest właśnie katecheza w szkole? Czy ona ma jeszcze sens?
Od dłuższego czasu zadaję sobie to pytanie i nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć. Z jednej strony, kiedy uczyłem w szkole, zauważyłem, że już samo moje przebywanie w niej jako zakonnika i kapłana było dla młodych ludzi pociągające. Ta obecność może rodzić pytania i zachęcać do rozmowy. Jeżeli wraz z nią idą w parze kompetencje dydaktyczne i pedagogiczne – ma to sens. Z drugiej strony, zamknięcie katechezy w strukturze szkolnej wraz z kurczowym trzymaniem się podręczników (swoją drogą kiepskich), dyscyplinowaniem, ocenianiem i nastawieniem przede wszystkim na przekaz wiedzy religijnej, nie może być rozwijające.
Co jest ważniejsze: wiedza, formacja czy świadectwo? Czy sama wiedza już formuje?
Dwadzieścia pięć lat temu, w 1996 roku Jacgues Delors przygotował dla UNESCO raport „Edukacja: jest w niej ukryty skarb”, w którym pojawiły się cztery filary skutecznej edukacji. Po pierwsze Delors wskazuje na przekaz wiedzy jako nieodłączny element wychowania. Ale obok wiedzy pokazuje też trzy inne, o których – w kontekście katechezy – często zapominamy. Drugim filarem wychowania jest nauczenie działania, czyli umiejętności odnalezienia się w konkretnym zadaniu: przekazanie pewnych postaw, wskazanie rozmaitych rozwiązań.
Trzeci filar można określić słowem „być”. W tym przypadku sam przekaz informacji nie zda egzaminu, potrzeba świadectwa. Młody człowiek musi na przykładzie zobaczyć, jak być człowiekiem, nastolatkiem, synem czy chrześcijaninem. To już nie jest wiedza ani proste działanie, ale przekaz pewnych wartości – pokazanie, jak nimi żyć.
Ostatnim fundamentem jest umiejętność życia we wspólnocie. Nie zdobędziemy jej bez stworzenia środowiska o zdrowych relacjach, które między innymi umożliwi komunikację, nauczy czerpać od innych, pozwoli na popełnianie błędów itp. Takiego miejsca do wzrastania ku dojrzałości potrzebuje nasza wiara.
Jakie znaczenie ma przygotowanie dzieci i młodzieży do sakramentów, zwłaszcza do bierzmowania, czyli sakramentu dojrzałości chrześcijańskiej? Czy jest szansa uratowania tego etapu formacji?
Jest nadzieja, a czy szansa, to trudno powiedzieć. Odpowiedź na to pytanie wymaga długiego namysłu.
Na pewno ten etap formacji chrześcijańskiej jest wymagający, ale też najbardziej zaniedbany. Najczęściej elementy, które na tym etapie powinny rozwijać wiarę, zabija się i to w zalążku.
Dojrzewanie to czas, kiedy w młodym człowieku rodzą się pewne pytania. Do tej pory miał przekazane same pewniki, a teraz potrzebuje odpowiedzi, która go przekona. Jeśli pojawia się pytanie, na które on nie otrzyma tej odpowiedzi, skutkuje to jedną cegłóweczką. Kolejne pytanie i brak odpowiedzi – znowu cegłóweczka. I tak powoli wyrasta mur między młodym człowiekiem a Panem Bogiem, Kościołem, rodzicami i nim samym. Im więcej pytań bez odpowiedzi, tym mur jest wyższy. Na pewno przygotowanie do sakramentu bierzmowania byłoby zdjęciem tego ciężaru z młodego człowieka, jeżeli tylko stworzylibyśmy mu środowisko, w którym otrzyma odpowiedzi.
Są nowe pomysły na przygotowanie człowieka do bierzmowania?
Książeczkę formacyjną dla kandydatów do bierzmowania należałoby podrzeć na oczach wszystkich uczestników już na początku pierwszego spotkania i powiedzieć, że nie o nią tu chodzi. Na taki gest mogą sobie jednak pozwolić tylko najodważniejsi katecheci.
Kluczem do dobrego przygotowania do bierzmowania jest postawa towarzyszenia. Wiemy, że na końcu tej drogi młody człowiek musi dokonać wyboru: zarówno drogi życiowej, jak i wiary. Niezmiernie ważne jest zatem, kto mu będzie w niej towarzyszył, kto pokaże mu perspektywy, spośród których może wybierać, a później kryteria selekcji, wskazujące, co może go doprowadzić do szczęścia albo od niego odgrodzić. Towarzysz powinien być przy młodym człowieku także wtedy, i tu zadrżą serca ortodoksyjnych katechetów, gdy on wiary nie wybierze. Ma do tego prawo, jest wolnym człowiekiem, o czym nierzadko zapominamy.
Jak Kościół chce dotrzeć do młodych ludzi, którzy deklarują się jako niewierzący albo ateiści?
Trzy lata temu, podczas przygotowań do synodu o młodzieży, Kościół pierwszy raz postanowił jej posłuchać. Próbował pochylić się nad młodym człowiekiem, który ma takie, a nie inne tęsknoty, żyje w takim, a nie innym środowisku i kulturze.
Parafrazując naszego noblistę, Kościół zadał pytanie: Quo vadis iuvenis? Dokąd zmierzasz młody człowieku? Jak w górach. Jeśli komuś towarzyszę, to będę starał się go chronić od niebezpieczeństw, zapewnić mu poczucie komfortu, ekwipunek itp. Ale to on idzie, a ja mu tylko towarzyszę. Taka jest droga Kościoła, którą wskazał synod sprzed trzech lat, na to kładzie nacisk także papież Franciszek i jego adhortacja apostolska Christus vivit, (fenomenalny dokument, ponieważ papież napisał ją specjalnie dla młodzieży). To pokazuje kierunek: towarzyszenie, kroczenie obok, a nie przyciąganie na siłę.
Jak zatem przyciągnąć młodych do Kościoła?
Zastanówmy się, czy naprawdę chcemy do Kościoła przyciągać. Bo kiedy już kogoś przyciągniemy i stracimy na to dziewięćdziesiąt dziewięć procent siły, czy pozostały jeden procent wystarczy, żeby go Kościołem zachwycić?
Powinniśmy też zadawać sobie pytania: Na jakie potrzeby młodego człowieka może odpowiedzieć wspólnota Kościoła? Czy ona w ogóle je zna? Jakie narzędzia może zaoferować młodemu współczesnemu człowiekowi? Czy stwarza przestrzeń do rozwijania talentów, realizowania marzeń i życia wyznawanymi wartościami? Dopiero w tej układance możemy rozpoznać, jak młodemu człowiekowi Kościół pokazać i jak go nim zachwycić – nie używałbym słowa przyciągnąć.
Mówisz o zachwycie Kościołem. Sama się zastanawiam, czy ja się nim zachwycam, czy też jest to raczej wierność… Czy nasi katecheci są przygotowani do tego, żeby zachwycać Kościołem?
Żeby Kościołem zachwycać, trzeba samemu być nim zachwyconym. Żeby zapalać, trzeba płonąć.
A zatem wracamy do fundamentu, czyli formacji rodziców i katechetów do przekazywania wiary?
Myślę, że wracamy też do pierwotnego chrześcijaństwa. Warto zastanowić się, co pociągało ludzi do Kościoła tak bardzo, że byli w stanie oddać zań życie. Na pewno była to żywa osoba Jezusa Chrystusa, który odpowiadał na ich pytania i zaspokajał ich tęsknoty. Pierwsi chrześcijanie przyszli do Kościoła, ponieważ byli zachwyceni samym Jezusem Chrystusem, niczym więcej.
Czego zatem życzyć dzisiaj Kościołowi, czyli nam, którzy go przecież tworzymy?
Tego, czego życzę, kończąc niemal każdą swoją homilię: „Nie bójmy się zaczynać od nowa!”
BRAT ARTUR BORKOWSKI – kapucyn, kapłan. Teolog i pedagog. Wykładowca katechetyki w Studium Franciszkańskim w Krakowie. Dyrektor biura prasowego i referent katechetyczny krakowskiej prowincji kapucynów. Jego największą pasją jest spotkanie z człowiekiem. Kocha chodzić po górach, spędzać czas pod żaglami, czytać książki i oglądać dobre filmy.
Biuro Prasowe Kapucynów - Prowincja Krakowska