Dziwny był ten chudy, niepozorny sprzedawca ziół, introligator i palacz. Odwiedzał setki kuzynek i kuzynów w całym ZSRR. A w nocy, gdy „kuzyni” z sąsiadami zasłaniali okna, ubierał stułę i podnosił w górę Ciało Chrystusa.
17 czerwca mija stulecie urodzin Serafina Kaszuby, polskiego kapucyna, który wbrew rozsądnym radom uparł się zostać w Związku Sowieckim. Jadący po wojnie do Polski rodacy ciągnęli go, żeby siadał z nimi do pociągu. – Choćby tu dwóch Polaków zostało, to ja będę trzeci z nimi – oświadczył jednak niespodziewanie ten nierzucający się w oczy człowiek.
Władysława Zagajewska miała roczek, gdy w 1936 r. Sowieci spakowali ją z rodzicami do bydlęcego wagonu i wywieźli na goły step w Kazachstanie. Na rodzinnym Podolu zdążono ją ochrzcić. Na tym jej kontakt z sakramentami urwał się na około
25 lat. Nadszedł jednak tamten wieczór na początku lat 60. XX wieku. W jednej z chałup „wsi nr 13” w woj. akmolińskim zatrzymał się… ksiądz. Zaskoczeni Polacy zaczęli przemykać się tam, żeby ktoś nie zauważył ich „nielegalnego zgromadzenia”. Poszła też Władzia, która właśnie wróciła z pola. – Ksiądz na staruszka wyglądał. Siwy, szczuplutki. Przyjemnie z nim było rozmawiać, choć ja tylko raz się z nim spotkałam – mówi z pięknym, wschodnim zaśpiewem. Mieszka dziś w domu pomocy społecznej w Krakowie.
To był o. Serafin. Spowiadał przez całą noc. Władysława po raz pierwszy w życiu spowiadała się i przyjęła Pierwszą Komunię św. Była też Msza św. przy szczelnie zasłoniętych oknach. Co wtedy czuła? – Nie wiem, jak powiedzieć… My zadowoleni byli. I my płakali – wspomina. Rano Polacy odwieźli kapucyna do następnej wsi. Tam nocą znów udzielał sakramentów. Władzia do dziś przechowuje polski modlitewnik, który dostała w prezencie od niego. Kartki są mocno zniszczone, bo przez lata korzystało z niego wielu sąsiadów. Do wsi nr 13 nie prowadziła żadna droga. Łatwiej było dotrzeć do wsi Szortandy w Kazachstanie, gdzie była stacja kolejowa. – O. Serafin jak przyjeżdżał, chrzcił ludzi i do śmierci gotował. Ja go poznała w 1964 r. – wspomina Stanisława Wróblewska. – Ja w Szortandach była nowa kobieta, niedawno przyjechała. O. Serafin mnie pytał przed spowiedzią: „Ty mnie nie sprzedasz?”. Nie pamiętam, czy ja mu odpowiedziała, czy tylko pomyślała: „Ja nie sprzedawca, ja nie Judasz, żeby księdza sprzedać”. Bo w Kazachstanie ludzie się bardzo bojali i sprzedawali jedni drugich. Ale ojca Kaszubę Pan Bóg pilnował – mówi.
W wyczynach tego słabowitego księdza było coś niesamowitego. Zdrowemu byłoby trudno wytrzymać ciągłe podróże w trudnych warunkach. A o. Serafin miał gruźlicę. Urodził się we Lwowie jako Alojzy Kaszuba. Ciekawe, że Pan Bóg wybrał do realizacji swoich planów wcale nie duszę towarzystwa, tylko właśnie Lojzka. – Koledzy mówili, że Lojzek to taki ciamajdowaty, w przeciwieństwie do jego starszego brata, który za dziecka utonął. Lojzek chodził sam, nie grał z nami w piłkę, wolał książki – wspomina o. Hieronim Warachim, młodszy kolega o. Kaszuby z gimnazjum i zakonu. – Koledzy go jednak lubili i szanowali. Biegali do Lojzka, jak chcieli pomocy z matematyki. On potrafił też zażartować. Po wkroczeniu Sowietów do Lwowa to on mi powiedział wierszyk: „Wyzwoleni z pańskich knutów, z pańskich portek, z pańskich butów, wraz z radiańskich ludów kupą, świecim dzisiaj gołą… głową”. Jak go znam, to on sam mógł go ułożyć – mówi o. Hieronim. Po wojnie o. Serafin został na wcielonej do Związku Sowieckiego Zachodniej Ukrainie. – Główna rzecz, nie rozminąć się z wolą Bożą – powtarzał pogodnie, bez narzekania. Długo pracował w Równem i okolicznych miastach.
W 1966 r. na dworcu w kazachskim mieście Kustanaj o. Serafina dopadła jednak milicja. Dostał pięć lat zsyłki za włóczęgostwo. Na zsyłce w sowchozie Arykty do Serafina zaczęli jednak schodzić się po sakramenty ludzie z całej okolicy. Władze przeniosły go już po kilku miesiącach do sowchozu w Arszatyńsku. Tam sytuacja powtórzyła się. Serafin został więc zwolniony i skazany na 11 lat pobytu w zakładzie dla nieuleczalnie chorych. Władysława Pajewska latała samolotem na miejsca jego zsyłki. – On cieszył się bardzo, jak my przyjeżdżali. My go karmili, co mogli, przywozili dla niego – uśmiecha się. Jej siostrzenica Julia Zinkowska z Rybnika dodaje: – Naród tam taki, że co najlepsze oddawali gościom, choć sami mogli tego nie jeść – wspomina. Raz Władzię i dwie inne katoliczki, w tym Niemkę, w czasie powrotu zaskoczył „buran” – wielka zamieć śnieżna, w której ludzie tracą orientację i zamarzają w bezkresnym stepie. Przeżyły cudem. – O. Serafin nam potem mówił, że jak zobaczył ten buran, to przez cały czas modlił się za nas, żebyśmy nie zabłądziły – wspomina Władysława Pajewska.
Źródło: Gość Niedzielny, nr 23/2010