bł. Anicet Kopliński i towarzysze

W naszym stuleciu wrócili męczennicy. A są to często męczennicy nieznani, jak gdyby „nieznani żołnierze” wielkiej sprawy Bożej. Jeśli to możliwe, w Kościele nie powinny zostać zapomniane ich świadectwa.

Jan Paweł II, Tertio Millennio adveniente, 37

 

BŁ. ANICET KOPLIŃSKI [KOPLIN] (1875–1941)

Często życie nabiera blasku, gdy patrzymy na jego koniec. Ta prawda potwierdza się w przypadku człowieka, którego Jan Paweł II 13 czerwca 1999 roku w Warszawie, podczas swej ósmej podróży do Polski, ogłosił błogosławionym. Gdyby nie wyniesienie na ołtarze, postać ta pozostałaby nieznana. Dzisiaj jego życie rozświeca bardzo mroczny rozdział niemieckiej historii dwudziestego wieku. Także z czysto ludzkiej perspektywy jego śmierć ukazuje, po co żył i kim ów człowiek naprawdę był. Mowa o Anicecie Koplińskim [Koplinie], kapucynie, o którym dotąd w świecie nie słyszano. Urodził się 30 czerwca 1875 roku w Preußisch-Friedland (dzisiejsze Debrzno) w Zachodnich Prusach (Westpreußen), w mieście graniczącym z Polską, w którym polska obecność była dość silna. Nielicznych niemieckich katolików z grupą Polaków łączyły szczególnie mocne więzi . Wspólnota wiary sprawiała, że uczestniczyli w tej samej liturgii, niejednokrotnie wykonywali wspólnie te same prace. Mały Wojciech – bo takie imię chłopiec otrzymał na chrzcie – był najmłodszym z dwanaściorga rodzeństwa w niezbyt zamożnej rodzinie, utrzymującej się jedynie z pensji ojca – robotnika. Jeszcze jako chłopiec Wojciech zetknął się z kapucynami, znanymi w tamtym czasie zwłaszcza z działalności społecznej. 23 listopada 1893 roku wstąpił do zakonu. Wyjechał do klaszto-ru znajdującego się aż w Alzacji, w Sigolsheim (w Prusach wszystkie klasztory kapucyńskie zostały zlikwidowane), należącego do prowincji Reno-Westfalskiej. Tam otrzymał imię Anicet (Niezwyciężony). W 1900 roku, w dzień Wniebowziętej, otrzymał święcenia kapłańskie. Kapłańską posługę wypełniał początkowo w Dieburgu, a następnie przez dłuższy czas w regionie Ruhr (Werne, Sterkrade, Krefeld) jako asystent Polaków. Języka polskiego zaczął się uczyć w domu, a następnie jego znajomość starał się pogłębić w czasie studiów. Chcąc pobyć w polskim środowisku, jedne z ferii spędził u swej siostry w Polsce. Znajomość języka polskiego, a także pochodzenie z rodziny robotniczej okazały się bardzo przydatne w pracy apostolskiej w rejonie Ruhr. Rozumiał robotników, a oni rozumieli jego. Emocjonalny stosunek do polskości nie pomniejszał jego miłości do Niemiec. Był człowiekiem pogranicza, niemniej jednak nie przestał być patriotą. Po wybuchu pierwszej wojny światowej pisał wiersze wyrażające poparcie dla wojny, które dzisiaj mogą wprawiać nas w zakłopotanie. Poetycką wrażliwość ukierunkuje później na służbę ludziom biednym, którzy stali się jedynym celem jego pracy duszpasterskiej. Do zasadniczej zmiany w życiu ojca Aniceta doszło w 1918 roku w Krefeld, gdy poproszono go, by zaangażował się w dzieło reorganizacji życia kościelnego i zakonu w Warszawie. Wyzwanie to przyjął z entuzjazmem. Po latach carskich zaborów Polska odzyskała niepodległość, jednak sytuacja gospodarcza kraju była tragiczna i wiele rodzin żyło w ogromnej biedzie. Istnieli, rzecz jasna, także ludzie bardzo bogaci – podobnie jak dzieje się to dzisiaj w krajach wielkich kontrastów, takich jak Brazylia, Meksyk czy Indie. Ojciec Anicet przyjął na siebie rolę mediatora między tymi dwiema grupami. Widywano go, jak w ubogim habicie i w sandałach pieszo przemierzał ulice Warszawy i prosił o miłosierdzie dla ubogich, nigdy nie prosząc o nic dla siebie. To, co otrzymał – chleb, kiełbasę, owoce, warzywa czy słodycze dla dzieci – chował w głębokich kieszeniach swego płaszcza. Często dźwigał na plecach ciężkie pakunki lub walizki wypełnione rzeczami pierwszej potrzeby. 25 stycznia 1928 roku pisał do swego prowincjała, ojca Ignacego Rupperta: „Szczególnym zadaniem, z którym często wiąże się ciężka praca, są dla mnie liczni biedni i spora grupa ludzi bez pracy, dla których kwestuję niemal codziennie.” Tak zdobył szacunek i przydomek „świętego Franciszka z Warszawy”. Nie odejdziemy daleko od prawdy, jeśli uznamy, że działalność kwestarska była dla niego namiastką aktywności sportowej. Od wczesnej młodości każdego dnia ćwiczył podnoszenie ciężarów. Przed modlitwą o północy – tradycyjnie podejmowaną przez każdego brata już w nowicjacie – a także po niej, w swoim pokoju ćwiczył się w swej specjalności. Systematyczność pozwoliła mu rozwinąć muskulaturę, dzięki czemu ku rozweseleniu współbraci i biednych, czy też przy okazji różnych działań duszpasterskich mógł dokonywać nadzwyczajnych rzeczy. Na przykład podczas ludowych uroczystości podnosił ciężkie stoły i ławy, by później zbierać do „kapelusza” (tę rolę pełniła jego piuska) datki dla biednych. Znana jest historia policjanta, który mimo wielu spowiedzi nie potrafił zmienić swego agresywnego zachowania wobec żony i dzieci. Pewnego dnia ojciec Anicet zaprowadził go do zakrystii, chwycił za pasek od spodni, uniósł w górę i zaczął krzyczeć: „Widzisz, co ja mogę z tobą zrobić? A co dopiero zrobi ci Bóg, jeśli nie przestaniesz być tak porywczy?”. Lekcja okazała się skuteczna i policjant „wyleczył” się ze swej gwałtowności. Kiedy ojciec Anicet nie chodził po kweście, często siedział w konfesjonale w kapucyńskim kościele w Warszawie. Codziennie rano spowiadał godzinę przed Mszą św., a po Mszy wracał do konfesjonału na kolejną godzinę. Podobnie wieczorem, gdy wracał z kwesty. Wolał spowiadać niż głosić kazania, o co zresztą przełożony prosił go bardzo rzadko, ze względu na jego ograniczoną znajomość języka polskiego. Licznym kapłanom, którzy przychodzili do jego konfesjonału, dawał krótkie, ale skuteczne nauki po łacinie. Był także spowiednikiem biskupów: Galla, Gawliny, kardynała Kakowskiego oraz nuncjusza apostolskiego Achillesa Ratti, późniejszego Piusa XI. Jako pokutę najczęściej zadawał złożenie ofiary dla jego ubogich. Zadał ją także samemu kardynałowi Kakowskiemu, któremu zimą polecił ofiarować wóz węgla ubogiej rodzinie. Ojciec Anicet troszczył się i o dusze, i o ciała bliźnich. Bogatych prosił o chleb dla biednych, a biednych zachęcał do modlitwy za nich samych i za bogatych, bowiem przed Bogiem odpowiadamy jeden za drugiego. Niezmiernie ważne było to, że w kolejce przed jego konfesjonałem obok oficerów stali zwykli obywatele, a obok bogato ubranych kobiet – ubogie wdowy. Kapucyn wszystkich kochał tą samą miłością. Na wieść, że ktoś umiera, spieszył do niego z sakramentami pokuty i komunii oraz z pocieszeniem. Jeśli umierał ktoś, kogo wszyscy opuścili, brał na siebie organizację pogrzebu. Często uczestniczył w rytuałach pogrzebowych i procesjach na cmentarz, podczas których odmawiał brewiarz lub różaniec. Był tak pochłonięty modlitwą, że niekiedy mijał wejście na cmentarz i szedł dalej, podczas gdy kondukt żałobny skręcał na miejsce pochówku. Anicet Kopliński [Koplin] miał obywatelstwo niemieckie i nie ukrywał tego nawet wtedy, gdy polityka Hitlera stała się nie do zaakceptowania. Kiedy w dyskusjach z współbraćmi mówił o tym, co dzieje się w Niemczech, nierzadko uderzał pięścią w stół. Dostrzegał i pojmował antychrześcijańskiego ducha narodowego socjalizmu oraz jego demoniczną wizję świata. Według ojca Aniceta jakakolwiek współpraca z tą opcją polityczną była wykluczona. Jako że od dziecka doświadczał uczciwości i wiary Polaków, stanął po ich stronie i w radykalnym geście solidarności przyjął nazwisko Kopliński. Pierwszy tydzień okupacji niemieckiej spędził w klasztorze, jednak rychło opuścił jego mury powodowany troską o swoich biednych, niosąc pomoc także tym, którzy byli zmuszeni uciekać przed nazistowskimi prześladowaniami. Dzięki znajomości języka niemieckiego udało mu się załatwić w niemieckiej ambasadzie niezbędne pozwolenia na żywność, odzież, buty i leki dla biednych. Ojciec Kopliński objął swą pomocą również niekatolików i Żydów, co zostało poświadczone przez arcybiskupa Niemira. Dla Gestapo kapucyni – a szczególnie ojciec Kopliński – byli niczym gryzący w oczy dym. W dzień Wniebowstąpienia Pańskiego 1941 roku odbyło się pierwsze przesłuchanie. Otwarcie i bez cienia strachu ten pruski kapucyn wypowiedział słowa surowej krytyki: „Po tym, co Hitler zrobił w Polsce, wstydzę się, że jestem Niemcem”. Możliwe, że uratowałby życie, powołując się na swoje niemieckie obywatelstwo, jednak z tego, co wiadomo, nie zrobił tego, pozostając wierny duchowi szczerości i ofiary. Pewne jest, że 28 czerwca 1941 roku, dzień po nalocie na Warszawę, został aresztowany wraz z 20 współbraćmi i osadzony na Pawiaku. Oskarżono go o czytanie ulotek antynazistowskich i wypowiedzi wymierzone przeciw nowej władzy. Aresztowanym ostrzyżono włosy i brody, odebrano habity, ale pozwolono zachować brewiarze. Ojca gwardiana i ojca Aniceta torturowano, by zmusić ich do przyznania się, że podżegali ludzi do buntu przeciw niemieckiej władzy. Daremnie. Mimo gróźb i represji ojciec Anicet pozostał wierny swemu kapłańskiemu i zakonnemu powołaniu. Potwierdzają to słowa, jakie wypowiedział podczas przesłuchania: „Jestem kapłanem i tam, gdzie są ludzie, tam ja działam. Obojętnie, czy są to Żydzi czy Polacy, a szczególnie gdy są to ludzie cierpiący i ubodzy”. 3 września wszystkich załadowano do bydlęcego wagonu i przewieziono do Auschwitz, gdzie otrzymali znane wszystkim obozowe pasiaki oraz numery. Odarto ich z ludzkiej godności, sprowadzając do numeru wśród tysiąca innych numerów. Ojca Aniceta, który miał 66 lat, przeznaczono do bloku dla inwalidów, znajdującego się w sąsiedztwie baraku, w którym przebywali przeznaczeni do likwidacji. Nie wiemy, ile niesprawiedliwości i złego traktowania musiał znieść w ciągu kolejnych pięciu tygodni. Pewne fakty można zrekonstruować na podstawie świadectw tych, którzy przeżyli. Dysponujemy bezpośrednim świadectwem jego prowincjała i współwięźnia, ojca Archanioła, który relacjonował: „Ojciec Anicet, zaledwie dotarł do bramy obozu koncentracyjnego, został pobity pałkami, gdyż nie potrafił maszerować równym krokiem razem z innymi. Ponadto pogryzł go pies SS-mana. Podczas apelu brat kapucyn został dołączony do starych i tych, którzy nie mogli pracować i umieszczony w bloku znajdującym się blisko baraku przeznaczonych na śmierć. Przez cały czas ojciec Anicet cierpiał w milczeniu i modlitwie”. To świadectwo wystarcza, byśmy zrozumieli, że ojciec kapucyn, który wcześniej często odprawiał drogę krzyżową i pomagał innym nieść krzyż za Chrystusem, przeżywał ten tragiczny moment swego życia w zjednoczeniu z Jezusem jako bolesną drogę na Golgotę. On, który jeszcze niedawno krzyczał w obronie ubogich, potępiając grzech, teraz milczał i modlił się. Przed śmiercią powiedział swemu przyjacielowi: „Musimy wypić ten kielich do dna”. 16 października, po krótkim „procesie”, prześladowcy wrzucili ojca Aniceta wraz z innymi więźniami do dołu i zasypali niegaszonym wapnem. To straszna śmierć, gdyż stykając się z ciałem wapno uaktywnia się i niszczy je na podobieństwo ognia. Po życiu spędzonym w ubóstwie i poświęconym ubogim, także siostrę śmierć Anicet Kopliński spotkał w całkowitym ubóstwie. Odarty ze wszystkiego, nawet z ciała, pozostał bogaty wewnętrznie. Posiadał skarb, którego nikt nie był w stanie mu odebrać: wiarę, godność i pełną miłości troskę o innych. Zmarł z nadzieją zmartwychwstania, wierząc, że jego straszliwa śmierć pomoże w pojednaniu Polaków, Niemców i Żydów, katolików i protestantów, biednych i bogatych.

WYJAŚNIENIE TŁUMACZA: Ponieważ okoliczności śmierci o. Aniceta nie są jasne, zwróciłem się z prośbą o wyjaśnienia do br. Rolanda Preisa, kapucyna, wykładowcy historii na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Oto jego słowa: Nie ma PEWNYCH I POTWIERDZONYCH informacji, iż w istocie został wrzucony do dołu z wapnem, i raczej nie miało to miejsca. Świadków, którzy twierdzili, że tak właśnie było, być może zawiodła pamięć. Najbardziej prawdopodobna data śmierci to 16 października 1941 roku. Nie dokonała się przez zagazowanie, ponieważ wtedy nie stosowano jeszcze masowego zabijania gazem. Prowadzono dopiero pierwsze eksperymenty, którym poddawano pojedyncze osoby. Wrzucenie do dołu z wapnem stosowano jako egzekucję po wyroku sądu doraźnego wyłącznie w przypadku więźniów specjalnych przebywających na bloku 11 (będącym w dyspozycji gestapo z Katowic). Anicet przebywał na bloku 19, a przybyli z Warszawy kapucyni nie podlegali katowickiemu Gestapo. Wprawdzie istnieją relacje, wedle których o. Anicet poniósł śmierć na bloku 11, ale mówi się w nich o komorze gazowej, a więc są sprzeczne. Wersji o śmierci w dole z wapnem bronił zwłaszcza współwięzień, o. Archanioł Brzeziński, ale jego pamięć okazywała się zawodna w związku z innymi szczegółami życia obozowego. Najwięcej przemawia za tym, że była to śmierć z wycieńczenia i starości, być może „naturalna” w tym znaczeniu, że nie było to bezpośrednie morderstwo, choć w obozie trudno mówić o śmierci naturalnej. Reasumując, dół z wapnem trzeba na 75 procent wykluczyć – na 75, ponieważ nie ma bezpośrednich świadków. Najlepsze chyba wyjaśnienie tej kwestii znajdziemy w: Wiesław Jan Wysocki, „O. Anicet z Frydlądu”, Niepokalanów 1992, s. 226 -230, zwłaszcza przypis 180.

 

BŁOGOSŁAWIONY HENRYK KRZYSZTOFIK (1908–1942)

Henryk urodził się 22 marca 1908 roku we wsi Zachorzew jako syn Józefa i Franciszki Franaszczyk. 9 kwietnia 1908 roku został ochrzczony w parafii Sławno (diecezja sandomierska). Nadano mu imię Józef. Po ukończeniu szkoły podstawowej (1925 r.) kontynuował naukę w prowadzonym przez kapucynów Kolegium św. Fidelisa w Łomży, gdzie ukończył dwie kolejne klasy. Następnie zgłosił się do warszawskiego komisariatu kapucynów, a 14 sierpnia 1927 roku w klasztorze w Nowym Mieście nad Pilicą przyjął kapucyński habit oraz zakonne imię Henryk. Rok później, 15 sierpnia 1928 roku, złożył swoje pierwsze śluby, po czym został wysłany do Holandii, do Breust- Eysden – klasztoru należącego do prowincji paryskiej. Po dwóch latach studiów filozoficznych wyjechał na studia teologiczne do Rzymu, gdzie 15 sierpnia 1931 roku złożył śluby wieczyste, a 30 lipca 1933 roku otrzymał święcenia kapłańskie. Na polecenie przełożonych kontynuował studia na fakultecie teologicznym Uniwersytetu Gregoriańskiego, mieszkając w kapucyńskim Międzynarodowym Kolegium św. Wawrzyńca z Brindisi. W 1935 roku uzyskał licencjat z teologii. Po powrocie do Polski został skierowany do klasztoru w Lublinie, gdzie wykładał teologię dogmatyczną w zakonnym seminarium kapucynów. Tam został mianowany rektorem seminarium oraz wikariuszem klasztoru. W klasztornym kościele głosił kazania z wielkim zapałem i wewnętrzną żarliwością. Pełnił wymienione obowiązki, kiedy 1 września 1939 roku wybuchła druga wojna światowa. Gwardian klasztoru lubelskiego, Holender, Gesualdo Wilem (w tym czasie kapucyni holenderscy pomagali polskim współbraciom) musiał złożyć urząd i opuścić Polskę. Przełożonym klasztoru został wówczas Henryk. Połączenie obu funkcji – gwardiana klasztoru i rektora seminarium – postawiło go w trudnej i delikatnej sytuacji. Z powodu wojny zajęcia w seminarium zaczęły się później. Wyczuwało się ogromny niepokój i napięcie. Żołnierze niemieccy odznaczali się okrucieństwem, nieprzerwanie dochodziło do aresztowań. W tych niesprzyjających okolicznościach Henryk starał się uspokoić swoich studentów i unormować ich życie. 25 stycznia 1940 roku Gestapo aresztowało 23 kapucynów z klasztoru lubelskiego, w tym gwardiana, br. Henryka Krzysztofika. Początkowo osadzono go w przekształconym w więzienie lubelskim zamku. Henryk oznajmił: „Bracia, dopóki możemy trzeźwo myśleć, wzbudźmy w sobie postanowienie, że cokolwiek spotka nas w przyszłości, każdy z nas złoży z tego ofiarę Bogu”. Podczas pobytu w więzieniu troszczył się o wszystkich. W jakiś sposób udało mu się sprawić, by rano każdego dnia odprawiano Mszę św. 18 czerwca 1940 roku wraz ze współbraćmi przeniesiono go do obozu koncentracyjnego Sachsenhausen niedaleko Berlina. Tam, „w znacznie gorszych warunkach pamiętał o każdym z nas” – pisał jeden z współwięźniów, nieżyjący już br. Ambroży Jastrzębski. Kiedy jesienią 1940 roku jako pierwszy otrzymał pieniądze, kupił w obozowym sklepie dwa bochenki chleba, podzielił je na 25 porcji – tylu było kapucynów – i powiedział: „Odwagi bracia. Jedzmy dary Pana. Częstujcie się, dopóki jest…”. Cytowany już br. Ambroży opisywał ten braterski gest w następujący sposób: „Szlachetny twój gest. Docenić go może jedynie ten, kto był w obozie koncentracyjnym i wie, jak wielkim wyrzeczeniem, powiedzmy wprost – heroizmem, jest podzielenie dwóch bochenków chleba, gdy człowiek jest tak głodny, że zjadłby je sam!”. 14 grudnia 1940 roku Henryka wraz z pozostałymi braćmi przeniesiono do obozu koncentracyjnego w Dachau, gdzie otrzymał numer 22.637. W trudach obozowego życia nigdy się nie oszczędzał. Mimo że sam był słaby i miał chore nogi, pomagał tym, którzy byli słabsi od niego, zwłaszcza starszym. W obozie przeżył tylko do lata 1941 roku. W lipcu z powodu wyczerpania nie był już w stanie chodzić o własnych siłach. Został przeniesiony do obozowego szpitala, co oznaczało wyrok śmierci. Stamtąd udało mu się nadać przesłanie do swoich studentów, które zostało później odtworzone z pamięci przez jednego z nich, br. Kajetana Ambrożkiewicza: „Drodzy bracia! Jestem w bloku 7. Strasznie wychudłem z powodu odwodnienia. Ważę 35 kilogramów. Bolą mnie wszystkie kości. Jestem przykuty do łóżka jak do krzyża razem z Jezusem. I jest dla mnie łaską móc z Nim być i cierpieć. Modlę się za was i ofiaruję Bogu moje cierpienia za was”. Zmarł 4 sierpnia 1942 roku. Został spalony w piecu krematorium obozu 12.

 

BŁOGOSŁAWIONY FLORIAN STĘPNIAK (1912–1942)

Błogosławiony Florian urodził się 3 stycznia 1912 roku w Żdżarach, na przedmieściach Nowego Miasta. Rodzice – Paweł i Anna Misztal – byli rolnikami. Na chrzcie, który otrzymał 4 stycznia 1912 roku, dali mu imię Józef. Matka umarła, gdy był jeszcze bardzo mały, a ojciec ponownie się ożenił. Po ukończeniu trzyklasowej szkoły powszechnej w Żdżarach poczuł, że bardzo pragnie studiować i zostać kapucynem. Dzięki pomocy kapucynów z Nowego Miasta ukończył pozostałe dwie klasy i w 1927 roku rozpoczął naukę w kapucyńskim Kolegium św. Fidelisa w Łomży. Miał raczej średnie zdolności, ale braki nadrabiał pilnością i pracowitością. Jeden z jego kolegów z tego okresu, br. Kajetan Ambrożkiewicz, opisuje go następująco: „Święta dusza, solidarny, szczery, radosny. Już wtedy różnił się trochę od nas, chłopców marzycieli, myślących jedynie o zabawie”. W gimnazjum wstąpił do Trzeciego Zakonu św. Franciszka, a następnie skierował swe kroki do kapucynów w Nowym Mieście, gdzie 14 sierpnia 1931 roku rozpoczął nowicjat, otrzymał kapucyński habit i imię Florian. W nowicjacie wyróżniał się gorliwością, hojnością i pobożnością. Profesję czasową złożył 15 sierpnia 1932 roku. Po ukończeniu kursu filozofii, 15 sierpnia 1935 roku złożył śluby wieczyste. Studia teologiczne kontynuował w Lublinie. Po ich ukończeniu, 24 czerwca 1938 roku, otrzymał święcenia kapłańskie, a następnie został wysłany na Katolicki Uniwersytet Lubelski na studia biblijne. Tam właśnie przebywał w momencie wybuchu wojny. W tych krytycznych dniach i miesiącach podobnie jak inni nie opuścił klasztoru, lecz odważnie wspomagał i spowiadał wiernych. Z powodu prześladowań wielu duchownych ukrywało się. Niekiedy nie miał kto grzebać zmarłych. Obowiązek ten z wielkodusznością i odwagą przejął na siebie Florian. W rzeczywistości nie robił nic ponad wprowadzenie w praktykę słów, które umieścił na swym prymicyjnym obrazku: „Jesteśmy gotowi nie tylko ofiarować wam Ewangelię, ale również i nasze własne życie”. To zdanie doskonale oddawało istotę jego posługi. Nie było mu dane długo przebywać w Lublinie. 25 stycznia 1940 roku wraz ze wszystkimi współbraćmi został przewieziony do więzienia Gestapo znajdującego się w zamku. Mimo że aresztowanie było dla niego szokiem, nie stracił wrodzonej radości i optymizmu. 18 czerwca 1940 roku wszystkich braci przeniesiono do obozu w Sachsenhausen, koło Berlina. Także tutaj nie stracił dobrego humoru, chociaż życie w obozie było straszne. 14 grudnia 1940 roku został przetransportowany do obozu w Dachau, gdzie otrzymał numer 22.738. Jego współbracia więźniowie nazywali go ojcem duchownym bloku skazanych na śmierć oraz „słońcem obozu”. Przeszywające zimno nadwerężyło jego zdrowie. Ponieważ był postawnym mężczyzną, potrzebował sporo jedzenia. Do osłabienia wywołanego brakiem pożywienia, latem 1942 roku,dołączyła choroba. Został umieszczony w obozowym szpitalu, w tzw. „sali chorych”. W tym czasie chorych i niezdolnych do pracy przenoszono jako inwalidów tam, gdzie były „lepsze warunki”. Znalazł się tam także ojciec Florian. Po kilku tygodniach, mimo głodowych racji i pobytu w szpitalu, nabrał sił i został wypisany. Jednak nie wrócił do swojego bloku. Jako rekonwalescent został przeznaczony do baraku dla inwalidów (numer 29). Tak wspomina zachowanie br. Floriana jego towarzysz niedoli, br. Kajetan Ambrożkiewicz: „Niektórzy przyjaciele kapłani, którym udało się wyjść z bloku dla inwalidów, opowiadali, że brat Florian Stępniak przyniósł światło do tego smutnego baraku. Mężczyźni tam zamknięci byli skazani na śmierć. Dziesiątkami umierali z wyczerpania, a wielu innych wyprowadzono w grupach nie wiadomo dokąd. Później dowiedzieliśmy się, że byli eliminowani w komorach gazowych niedaleko Monachium. Kto nie doświadczył obozu, nawet nie potrafi sobie wyobrazić, jakie znaczenie dla ludzi z bloku inwalidów – sama skóra i kości zanurzone w atmosferze śmierci – miało pokorne słowo pocieszenia. Jak wielkie znaczenie mógł mieć dla nich uśmiech kapucyna wycieńczonego jak oni”. Kiedy przyszła kolej na literę „S” (nosił nazwisko Stępniak), Floriana wyprowadzono na apel, pomimo że czuł się dobrze i mógł wrócić do pracy. Został zagazowany 12 sierpnia 1942 roku, a ciało najprawdopodobniej spalono w piecu krematoryjnym. Władze obozu przesłały rodzicom do Żdżar jego habit z informacją, że ich syn, Józef, zmarł na anginę.

 

BŁOGOSŁAWIONY FIDELIS CHOJNACKI (1906–1942)

Urodził się w Łodzi we Wszystkich Świętych 1906 roku jako najmłodsze z sześciorga dzieci. Na chrzcie, który odbył się trzy dni później, rodzice, Wacław i Leokadia Sprusińska, dali mu imię Hieronim. W rodzinie, a także w rodzinnej parafii św. Krzyża, otrzymał przykładne wychowanie religijne. Po szkole średniej wstąpił do akademii wojskowej, jednak po ukończeniu nauki nie mógł znaleźć pracy. Dzięki pomocy krewnych przez rok pracował w Zakładzie Opieki Społecznej w Szczuczynie Nowogrodzkim. Następnie znalazł pracę na Poczcie centralnej w Warszawie. Ze względu na swą uczciwość był bardzo szanowanym pracownikiem. Jednocześnie wraz ze swym wujkiem, o. Stanisławem Sprusińskim, działał w zarządzie Akcji Katolickiej. Sam będąc abstynentem, zaangażował się w kampanie antyalkoholowe. Działając w Akcji Katolickiej, odczuwał potrzebę pogłębienia życia duchowego. Wstąpił więc do Trzeciego Zakonu św. Franciszka przy klasztorze kapucynów w Warszawie. Dzięki niezwykłym cechom charakteru wzbudzał zaufanie do tego stopnia, że potrafił zażegnywać waśnie. W tym czasie zaprzyjaźnił się z błogosławionym Anicetem Koplińskim (Koplinem), słynnym kwestarzem Warszawy. Znajomość z kapucynami obudziła w nim powołanie zakonne. 27 sierpnia 1933 roku w Nowym Mieście nad Pilicą otrzymał kapucyński habit i zakonne imię Fidelis. Mimo iż miał już 27 lat i spore doświadczenie życiowe, cechowała go dyspozycyjność i prostota, co pomagało mu zachowywać ze wszystkimi bardzo przyjazne relacje. W nowicjacie starał się poznać podstawy życia zakonnego a jednocześnie pogłębiał swoje życie duchowe. Pierwsze czasowe śluby złożył 28 sierpnia 1934 roku i wyjechał do Zakroczymia, by studiować filozofię. Tu za zgodą przełożonych założył Koło Współpracy Intelektualnej dla seminarzystów. Nadal angażował się w działalność antyalkoholową i założył Koło Abstynentów. Współpracował także z Trzecim Zakonem franciszkańskim. Na początku 1937 roku z bardzo dobrym wynikiem zdał końcowy egzamin z filozofii, a 28 sierpnia tego roku złożył śluby wieczyste. Następnie studiował teologię w Lublinie. W momencie wybuchu wojny był na trzecim roku. W liście z 18 grudnia 1939 roku pisał do wuja, Stanisława Sprusińskiego, o swoim zniechęceniu i przygnębieniu wynikającym z faktu, że nie może studiować w normalnych warunkach. Miesiąc po świętach Bożego Narodzenia, 25 stycznia 1940 roku, został aresztowany i internowany w więzieniu na zamku w Lublinie. Ze spokojem, a nawet swoistym humorem, znosił trudne warunki więzienne: brak ruchu, przestrzeni i powietrza. Po 5 miesiącach, 18 czerwca 1940 roku, wraz z całą grupą został przewieziony do obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen niedaleko Berlina. Był to wzorcowy obóz o pruskim charakterze, szczególnie jeśli chodzi o dyscyplinę i porządek ukierunkowane na destrukcję jednostki. Tutaj Fidelis stracił swój optymizm. Nieludzkie traktowanie więźniów szokowało go i napełniało pesymizmem. 14 grudnia 1940 roku wraz z grupą kapłanów i zakonników został przewieziony do Dachau, niedaleko Monachium w Bawarii. Tam stan jego ducha jeszcze się pogorszył. Na przedramieniu wytatuowano mu numer 22.473. Informacje o nieustannych zwycięstwach wojsk niemieckich zabijały w więźniach jakąkolwiek nadzieję na opuszczenie obozu. Coraz trudniej było znieść głód, ciężką pracę i szykany. „Wraz z siłami witalnymi tracili zdolność radzenia sobie z przeciwnościami”. Praca ponad siły, dotkliwy głód i brak odzieży spowodowały u brata Fidelisa ciężką chorobę płuc. Pewnego ranka, zimą 1942 roku, kiedy wraz z towarzyszem przenosił z kuchni ciężki kocioł z kawą, poślizgnął się i wylał gorącą kawę, doznając przy tym poważnych poparzeń. Jego i tak już nadwyrężoną psychikę jeszcze bardziej osłabiła bardzo surowa kara, jaka spotkała go za to ze strony kapo bloku. Brat Kajetan Ambrożkiewicz, towarzysz obozowej niedoli, tak opisuje jego ostatnie chwile: „Nigdy nie zapomnę tego niedzielnego popołudnia. Latem 1942 roku brat Fidelis opuścił nasz barak i przeniósł się do baraku inwalidów. Był dziwnie spokojny i zamyślony, a w oczach miał nawet blask pogody ducha, ale był to blask już nie z tego świata. Ucałował nas wszystkich, żegnając się słowami św. Franciszka: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Do zobaczenia w niebie”. Niedługo po tym, 9 lipca 1942 roku, zmarł w obozowym szpitalu, a ciało zostało spalone w obozowym krematorium.

 

BŁOGOSŁAWIONY SYMFORIAN DUCKI (1888–1942)

Urodził się 10 maja 1888 roku w Warszawie jako syn Juliana Duckiego i Marianny Lenardt. Na chrzcie, który odbył się 27 maja, otrzymał imię Feliks. W rodzinnej Warszawie ukończył szkołę podstawową. Kiedy w 1918 roku kapucyni powrócili do swego klasztoru, który musieli opuścić z powodu carskiego dekretu o jego zamknięciu z 1864 roku, Feliks przyłączył się do nich, określając siebie mianem „aspiranta starej daty”. Najpierw jako kandydat, a od czerwca 1918 roku jako postulant, okazał się bardzo pożyteczny w organizowaniu na nowo życia w klasztorze. Po dwóch latach próby, 19 maja 1920 roku rozpoczął nowicjat w Nowym Mieście nad Pilicą, otrzymując imię Symforian. Ukończył go 20 maja 1921 roku, składając swoje pierwsze śluby. Następnie pełnił braterską służbę w klasztorach w Warszawie, Łomży i ponownie w Warszawie (od 27 maja 1924 roku) aż do ślubów wieczystych, które złożył 22 maja 1925 roku. W Warszawie najpierw pełnił funkcję kwestarza, poświęcając się zbieraniu ofiar na budowę Małego Seminarium św. Fidelisa, a następnie przez wiele lat był nominowanym towarzyszem (socjuszem) ministra prowincjalnego. Miał proste i przyjazne usposobienie. Z wielką łatwością zdobywał sympatię ludzi oraz nowych przyjaciół dla zakonu. Mimo iż wiódł bardzo aktywne życie pośród ludzi, nigdy nie utracił ducha modlitwy i pobożności. Wyróżniał się pobożną i żarliwą modlitwą. Był bardzo szanowany przez mieszkańców stolicy. Od wybuchu wojny troszczył się o to, by ani współbraciom, ani potrzebującym niczego nie brakowało. Tak było do 27 czerwca 1941roku, gdy Gestapo aresztowało 22 kapucynów z warszawskiego klasztoru. Początkowo Symforian znalazł się na Pawiaku, a następnie przewieziono go do Auschwitz. Był postawnym mężczyzną, więc bardziej niż innym doskwierał mu głód i szykany. Jednak wszystko znosił w milczeniu. Mizerne porcje, jakie wydzielali Niemcy, nie zaspakajały nawet jednej czwartej potrzeb przeciętnego człowieka. Po sześciu miesiącach został skazany na powolną śmierć. Pewnego wieczoru, kiedy Niemcy zaczęli w bestialski sposób mordować więźniów, masakrując ich głowy pałkami, Symforian zbliżył się i uczynił nad nimi znak krzyża. Naoczny świadek, współwięzień Czesław Ostańkowicz zeznaje, że nastąpiło chwilowe zdziwienie, po czym wydano rozkaz pobicia go pałkami. Brat Symforian został uderzony pałką w głowę i padł na ziemię, między Niemców a więźniów. Po chwili podniósł się i ponownie uczynił znak krzyża. Wówczas zamordowano go. Działo się to 11 kwietnia 1942 roku. Śmierć brata Symforiana zakończyła okrutną egzekucję, dzięki czemu około piętnastu więźniów zachowało życie. Z wielkim szacunkiem złożyli ciało brata Symforiana wraz z innymi na taczki, którymi przewieziono go do krematoryjnego pieca. Swoim męczeństwem Symforian dowiódł wielkiego heroizmu, wyznał wiarę w Trójcę św. i uratował życie wielu towarzyszom niedoli.

 

To fragment książki „Śladami Świętych” całość możesz znaleźć klikając TUTAJ.

 

Biuro Prasowe Kapucynów - Prowincja Krakowska