Panie, obejmij moją duszę cierniową koroną, która zraniła Twą głowę, przeszyj włócznią, która otworzyła Twój bok, zrań gwoździ, które przebiły święte dłonie i święte nogi.
bł. Bernard z Offidy
Ze wszystkich świętych i błogosławionych kapucynów brat Bernard z Offidy żył najdłużej. Zmarł w wieku 90 lat w rodzinnym klasztorze, o świcie 22 sierpnia 1694 roku. Urodził się 7 listopada 1604 roku (w tym samym roku zmarł św. Serafin z Montegranaro) w Villa d’Appignano niedaleko Offidy, jako trzecie z ośmiorga dzieci. Jeszcze tego samego dnia jego ojciec, Józef, zaniósł go do stojącego poza murami miasta, starego kościoła pw. Najświętszej Maryi della Rocca, aby go ochrzcić.
Dzieciństwo i młodość spędził na wsi. Dominik (tak miał na imię) był silny i dobrze zbudowany. Wspomnienia z dzieciństwa, które pojawiły się podczas procesu, ukazują sielankę. W wieku 7 lat był dobrym, łagodnym i radosnym pastuszkiem. Kiedy owce skubały trawę, on posilał się duchowo. W oddaleniu od innych, na kolanach recytował drogę krzyżową lub modlił się przed obrazkiem Matki Bożej, który zawsze miał przy sobie, lub przed wizerunkiem w jakiejś przydrożnej kapliczce. Niekiedy stawał się małym apostołem wśród swoich rówieśników – pasterzy. Święty w trawie? Czy to hagiograficzny frazes? Nie. Wystarczy spojrzeć na jego wiejskie środowisko rodzinne – zdrowe i przepełnione chrześcijańską mądrością, czyste, żyjące naukami wiary przekazywanymi w wiejskim kościółku św. Łazarza.
W 1619 roku, kiedy Dominik miał około 15 lat, przestał zajmować się owcami i został pasterzem wołów. Zaczął też orać strome zbocza pełne zarośli. Po pracy znajdował odpoczynek i spokój w modlitwie przy żłobie, w innych zacisznych miejscach. Potrafił dzielić się chlebem z żebrakami.
Pociągało go surowe życie kapucynów, którzy w 1614 osiedli na otwartej równinie w okolicach Offidy. Dostrzegał w nim szczególną harmonię ducha. Odwiedzał ich pozbawiony ozdób, ale tchnący pobożnością kościół. Jednak dopiero po wielu latach odważył się powiedzieć o tym rodzicom i poprosić braci o przyjęcie do swego grona. Nie spotkał się ze sprzeciwem. 15 lutego 1626 roku w Corinaldo przyjął nowicjacki habit z kaparonem. Nowicjat przeżywał pod kierunkiem o. Michała Anioła z Ripa. Po roku – już w Camerino, gdzie kończył nowicjat – złożył śluby zakonne, przyjmując imię Bernarda z Lama (imię to bardziej precyzyjnie wskazywało na miejsce, z którego pochodził, niż to, pod którym jest znany). Ukształtowany przez pracę i życie na wsi, przyniósł braciom swą pracowitość i prostotę życia, pokorę i mądrość, zdrowy realizm i silną wolę rolnika z Marchii.
Natychmiast został wysłany do klasztoru w Fermo i przydzielony pod opiekę brata Maksymiliana z Moresco, odpowiedzialnego za młodych braci laików. Został pomocnikiem kucharza, a także odpowiadał za chorych współbraci. W tym klasztorze przebywał przez dwadzieścia lat. Świadectwa pisane nie mówią nic o przyczynach tak długiego pobytu w pierwszej placówce. Następnie udał się do Ascoli, do klasztoru przenikniętego świętością Serafina z Montegranaro. Przebywał również w wielu innych klasztorach, jednak dokumenty wspominają o tym bardzo lakonicznie. W 1650 roku znalazł przystań w klasztorze w Offidzie, którego już nie opuścił (wyjąwszy kilka miesięcy spędzonych w klasztorze w Ascoli) i w którym przeżył swe długie życie, mieszkając tam niemal bez przerwy przez 45 lat.
Wiódł proste, nieprzysparzające hagiografowi dużo pracy, życie. Spędził je w przestrzeni ograniczonej geograficznie, ponieważ nie odbywał długich podróży poza region Marchii. Było to życie skryte w prostej posłudze kapucyńskiego brata laika – kucharza, pielęgniarza, kwestarza, ogrodnika i furtiana. Życie przeniknięte pobożnością i modlitwą. Bowiem modlił się nieustannie.
Wedle słów jednego ze świadków ludzie mówili: „Bernard? Czy ktoś go kiedyś widział? To ten, co modli się ciągle w kościele, albo w parku”. Inny świadek dodawał: „Na modlitwę poświęcał większą część dni i nocy i był w niej tak gorliwy, że miłość Boga, która rozpalała jego pierś, emanowała na zewnątrz i sprawiała, że w swych ruchach przypominał człowieka w wysokiej gorączce lub dręczonego upałem”. Samą swoją obecnością zachęcał do modlitwy. W ręce zawsze miał różaniec.
Koronkarki z Offidy, zasiadające do wspólnej pracy przy drodze, widząc nadchodzącego Bernarda, mówiły: „O, bracie Bernardzie, odmówmy różaniec.” W przyklasztornym parku zbudował sobie szałas z gałęzi i traw, w którym bardzo lubił się kryć, gdzie zatopiony w modlitwie całkiem tracił poczucie czasu.
W kościele, przed tabernakulum lub świętym obrazem, trwał bez ruchu niczym posąg pogrążony w modlitwie, z oczami skierowanymi do nieba, często z rękoma wzniesionymi do góry. Nie czuł wtedy chodzących mu po twarzy much, ani też nie dobiegały do niego żadne dźwięki. Wiernym doradzał, aby nie zatrzymywali się u wejścia do kościoła, ponieważ „wiele rzeczy może tam rozpraszać, choćby wchodzący czy wychodzący ludzie. Dlatego powinno się podejść do głównego ołtarza, zbliżyć się do Boga”. Zakochany w Eucharystii miał wielki szacunek dla kapłanów. Często powtarzał: „Dzieci, kiedy widzicie kapłanów, szanujcie ich, poważajcie; powinniście całować ziemię, którą dotykały ich stopy”.
Trzeba bardzo uważnie prześledzić składane podczas procesów świadectwa, by temu skrytemu życiu móc przywrócić nieco dynamizmu i barw. Bowiem nawet gdy wychodził na kwestę, ukrywał się w swym wnętrzu. Niemożliwe było zobaczyć go rozproszonego, nawet działając z zaskoczenia. Zawsze ze spuszczonymi oczami, z różańcem w dłoni, wyważony w gestach, uprzejmy w słowie.
Jego chód i wygląd, na których odcisnęły się życiowe trudy, wywierały na ludziach ogromne wrażenie. Prawdopodobnie w ostatnim okresie jego kwestarskiej posługi miało miejsce wzruszające wydarzenie. Przekazane przez źródła, przywołane zostało przez jego ostatniego biografa: „Pewnego zimowego dnia, po obfitych opadach śniegu, brat Bernard udał się do miasta na kwestę. Jego stopy zapadały się w białym całunie. Żona niejakiego Pucciego przypadkowo stanęła przy oknie i zobaczywszy „świętego starca” zaczęła płakać, wołając: „Biedny brat Bernard!”. Ten jak zwykle dobrodusznie odpowiedział: „Córko, nic się nie dzieje, nic się nie dzieje. Łaska Boga nie daje odczuć zimna!”. Mówiąc to, zdjął prawy sandał i postawił gołą stopę bezpośrednio na śniegu, który jak zaczarowany natychmiast stopniał, jakby wylano na niego wrzątek”.
Do niego należały wszystkie kościoły, które spotykał na swojej drodze – we wszystkich pozostawiał swą żarliwą pobożność. Gdy spotykał ubogich rolników lub podróżnych dźwigających na plecach jakieś ciężary, bardzo chętnie brał je od nich w geście miłosierdzia i niósł do końca wspólnej drogi. Zawsze wolał zostać przed wejściem do domu, niż wchodzić do środka, chyba że mógł odwiedzić chorego. Gdy mu dawano szklankę wina, wpierw częstował dzieci, mówiąc: „Najpierw napijcie się wy, niewinne buzie”, dopiero ostatni łyk biorąc dla siebie. Bardzo lubił dzieci i zawsze nabożnie błogosławił je znakiem krzyża.
Dla ubogich mieszkańców wiosek był misjonarzem prawdziwie „głodnym dusz”. Jego napomnienia dźwięczały w pamięci świadków niczym refren: „Bądźcie blisko Boga! Bójcie się Boga! Kochajcie Boga! Uciekajcie od grzechu! Bądźcie dobrzy!” Swą wielką dobrocią potrafił godzić adwersarzy, do tego stopnia, że gdy po jego śmierci pojawiały się jakieś niesnaski, niektórzy narzekali: „Ach gdzież jest brat Bernard, który, gdy przyszedł, natychmiast przywracał pokój? Teraz nie ma nikogo takiego”.
Udręczonym przynosił pocieszenie uśmiechem i prostym napomnieniem: „Synu, cierpliwości. Bądź spokojny, bo nic się nie stanie. Cierpliwości, cierpliwości. Jesteśmy na padole łez!”. Cierpiącym dodawał otuchy swymi ulubionymi powiedzeniami: „Raj! Raj! Nasza ojczyzna jest w niebie” albo: „Chcę, byśmy wszyscy poszli do nieba”. Był doradcą przenikającym serca. Doradzał zresztą także znanym osobistościom, prałatom, do których potrafił przemawiać z teologiczną głębią, chociaż był analfabetą. Jego proste i bezpośrednie słowa nierzadko okazywały się prorocze.
Zgodnie z najczystszą tradycją braci kapucnów wieczorem, po dniu wypełnionym ciężką pracą, zasłużony odpoczynek znajdował w kościele, gdzie całe godziny spędzał na modlitwie przed tabernakulum lub przed ołtarzem św. Feliksa z Cantalice. W niedziele i święta (bardzo liczne w religijnym siedemnastowiecznym społeczeństwie włoskim) służył do Mszy św., rozpalając się żarem od momentu konsekracji do komunii św. Jego serce było tak nawykłe do kierowania uczuć ku Bogu, że bezwiednie wypowiadał pełne żaru wyrazy miłości, nierzadko w obecności ludzi, którzy choć zaskoczeni, jednocześnie czuli się włączeni.
Spokojny i silny charakter, niewzruszony w dobroci, łączył się w nim z niezwykłą otwartością duszy, dzięki czemu sprawiał wrażenie człowieka pojednanego z wszelkim stworzeniem. Żadne zwierzę nie mogło oprzeć się jego niewinności – były posłuszne i uległe, nie wierzgały, nie próbowały uciekać. Ich właścicielom przypominał, by się o nie troszczyli i byli wyrozumiali dla tych istot pozbawionych rozumu i niepotrafiących mówić, a więc także wyrazić swoich potrzeb. Nawykły do tego, by służyć, zwierzętom, które trafiły do kapucyńskiego ogrodu, dawał obrok, trawę i siano – zawsze z szacunkiem i z franciszkańską miłością.
Kolejnym aspektem jego duchowości była miłość do chorych, ubogich i więźniów. Pełne dobroci miłosierdzie pomnażało się w jego furtiańskich dłoniach – nikt nie odchodził od klasztornej furty z pustymi rękoma. Z przeznaczeniem dla ubogich uprawiał kawałek ogrodu, a do tego, co w nim wyhodował, dodawał chleb, wino i mięso ze skromnej kapucyńskiej spiżarni – zwłaszcza gdy szło o pomoc chorym. W związku z tym często wysłuchiwał pełnych wymówek narzekań współbraci. Olej z lampki płonącej przy ołtarzu św. Feliksa z Cantalice służył mu do ukrycia charyzmatu cudownych uzdrowień. W pamięci pozostały zapisane przez notariuszy przypadki ożywienia dzieci i liczne uzdrowienia.
Chorzy w klasztorze byli niekiedy zadowoleni ze swego stanu, doświadczając pełnej miłości troski brata Bernarda, którego miłosierdzie wyrażało się na tysiąc sposobów. Niekiedy, zwolniony z innych funkcji, zamykał się w infirmerii i przebywał tam dzień i noc, by być gotowym w każdej chwili służyć, choćby przez otwarcie prowadzącego do kościoła okienka pozwalającego uczestniczyć we Mszy św., czy adoracji Najświętszego Sakramentu. W swej miłości był praktyczny: gromadził wywary, balsamy z kwiatów, bandaże, gazy, używane opaski z lnu, starając się zaspokoić wszelkie potrzeby chorego.
Jak pisze jeden z jego biografów, „pozostał taki do końca, nawet gdy stary i zgrzybiały sam potrzebował pomocy i posługi, chętnie na różne sposoby służył innym chorym. Gotował dla nich mięso i zupy. Aby zachęcić do jedzenia, prostą wazę, w której przynosił jedzenie, ozdabiał kwiatami. Jeśli było to konieczne, karmił ich i robił to wszystko, czego potrzebują obłożnie chorzy. Gdy któryś w współbraci ciężko zachorował, zwalniał się z innych obowiązków, by móc czuwać przy nim w dzień i w nocy. Odpoczywał siedząc przy chorym z głową opartą o ścianę. W ostatnich latach życia, kiedy już nie był w stanie wiele robić dla chorych, towarzyszył im oddając się modlitwie. Wyczulony na potrzeby współbraci był niczym matka; naprawiał im sandały, cerował habity i płaszcze, naprawiał narzędzia ogrodnicze oraz proste domowe sprzęty”.
Kiedy dobiegał dziewięćdziesiątki pogłębiły się jego dolegliwości (przepuklina, artretyzm, róża). Niskiego wzrostu, przygarbiony, osłabiony, „trzęsący się, z zaczerwienioną twarzą” – jak można przeczytać w jednym ze świadectw procesowych – budził powszechne współczucie. Niewątpliwie odbiły się na nim także intensywne umartwienia. Wszystko to sprawiło, że jego ciało zesztywniało niczym sparaliżowane. Ponieważ nie był już w stanie klęczeć, trwał przed tabernakulum wsparty na dwóch kulach.
W pełni gorącego lata 1694 roku jego ciało pokonała choroba skóry – róża – przez co jeszcze bardziej widoczne stało się jego duchowe światło. Jeden ze świadków relacjonował: „jego twarz i słowa wyrażały tak wielką radość, że wydawało się, iż nie jest obłożnie chory, a tylko odpoczywa”. Chciał wyzbyć się wszystkiego, co posiadał; z pokorą prosił gwardiana, by przez wzgląd na miłosierdzie, pozwolił mu używać tylko habitu. Kiedy przyjął sakramenty, „zauważono, że jego zmysły nie funkcjonują” – wpadł w ekstazę. Gdy z niej „powrócił”, polecił współbraciom, aby zachowywali Regułę, by relacje między nimi oraz z innymi ludźmi pełne były pokoju i miłości, a także by modlili się za dobrodziejów. Obecnych licznych świeckich zachęcał do wierności Bożemu prawu i do chrześcijańskiego wychowywania dzieci. 22 sierpnia o wschodzie słońca spokojnie oddał duszę Bogu.
Pogrzeb przerodził się w radosną manifestację. Obecni doznawali łask, dokonywały się cuda. Początkowo współbracia nie byli zainteresowani gromadzeniem świadectw – choćby na potrzeby procesu beatyfikacyjnego i kanonizacyjnego. Dopełniono tego dopiero w 1745 roku w klasztorach w Offida i Ascoli. Proces okazał się długi i uciążliwy. W końcu, po 100 latach, 19 maja 1795 roku Pius VI ogłosił go błogosławionym, a sześć dni później uroczyście celebrowano jego wyniesienie na ołtarze w bazylice watykańskiej.
To fragment książki „Śladami Świętych” całość możesz znaleźć klikając TUTAJ.
Biuro Prasowe Kapucynów - Prowincja Krakowska