Kaznodziejstwo, czyli…

 

Wiedza teologiczna czy nawet poznanie mistyczne muszą się przełożyć na mój język. Muszę w sobie odnaleźć środki wyrazu. Słucham bardzo wielu kaznodziejów i często myślę: „Świetnie powiedział”, ale nie mogę niczego powielić, bo to nie byłoby moje. Każdy te same treści przekaże inaczej, bo ucho na siebie ma inne – mówi wędrowny kaznodzieja i dyrektor Dominikańskiego Ośrodka Kaznodziejskiego, Tomasz Nowak OP.

Rozmowa br. Macieja Zinkiewicza OFMCap

Tomaszu, jesteś przeorem klasztoru w Łodzi, kaznodzieją wędrownym, współtwórcą Dominikańskiego Ośrodka Kaznodziejskiego. Jak łączysz te obowiązki?
W Łodzi my, dominikanie, jesteśmy od trzydziestu lat. Od miasta otrzymaliśmy starą zniszczoną, pożydowską kamienicę. Na parterze zrobiliśmy kaplicę, pierwsze piętro przeznaczyliśmy na potrzeby duszpasterskie, drugie dla pewnej fundacji, dwa górne piętra to klasztor. Na początku bracia próbowali zajmować się różnymi dziełami: byli kapelanami w szpitalu, podejmowali rozmaite rodzaje duszpasterstwa… W pewnym momencie stwierdzili, że do Łodzi przeniosą ośrodek kaznodziejski.

Zatem to serce Waszej prowincji… Ośrodek kaznodziejski zakonu kaznodziejskiego w centrum Polski!
My w Łodzi tak to przeżywamy. Wielu braci myśli, że to klasztor eksperymentalny. Coraz częściej mierzymy się z myślą, że wędrowne kaznodziejstwo to istota naszego powołania.

Właśnie, co to znaczy, że jesteś kaznodzieją wędrownym?
Ja i inni bracia wędrujemy, czyli nie głosimy kazań stale tam, gdzie mieszkamy, tylko cały czas jeździmy na rekolekcje, misje, konferencje. Ja jako przeor pilnuję obecnie, by sześć dni w miesiącu przebywać w klasztorze. Wcześniej w Łodzi przebywałem tylko przez dwa, trzy dni w miesiącu. Resztę czasu zabierało głoszenie w drodze.

Zaproszeń otrzymujemy tak dużo, że zapełniają one praktycznie cały rok. Kiedy przychodziłem do Łodzi, myślałem, że Adwent i Wielki Post będą wypełnione, a w pozostałym czasie coś się niekiedy zdarzy. Zaskoczyło mnie, jak wielki jest głód słuchania słowa, nie spodziewałem się, że jest aż tyle grup, wspólnot, które potrzebują, by je głosić przez cały rok.

Jest, jak mówisz, wielki głód słowa, ale też księży w Polsce nie brakuje. Na czym polega Wasz fenomen?
Przede wszystkim uważam, że księża głoszą słowo coraz lepiej, więc poziom kaznodziejstwa się podnosi. Jesteśmy dużo bliżej Biblii, kazania są oparte na interpretacjach egzegetycznych, na nauczaniu ojców Kościoła. Myślę, że poziom nauczania w seminariach znacznie się podniósł.

Seminarium przygotowuje księdza, by był dobrym kaznodzieją?
Wydaje mi się, że samo seminarium jeszcze nie wystarcza. W Łodzi od kilku lat prowadzimy warsztaty kaznodziejskie. Jest to miejsce wymiany myśli i doświadczeń. Oczywiście wiele zależy od tego, czy konkretny ksiądz ma talenty bądź predyspozycje kaznodziejskie i dary duchowe. Ważna jest też baza teologiczna i biblijna.

Jednak może być i tak, że można mieć dobrą podstawę teoretyczną, a z wielkim trudem odnajdywać odpowiedni język, by dotrzeć do współczesnego człowieka. Jak się tego nauczyć?
Dostrzegamy specyfikę naszego kaznodziejstwa i naszych środków wyrazu. Zawsze wyrasta ono ze sposobu życia. Można powiedzieć, że uprawiamy kaznodziejstwo doktrynalne ze względu na dziedzictwo Tomasza z Akwinu, posiadamy umiejętność syntezy – to oczywiście jest prawda, ale przede wszystkim otrzymaliśmy charyzmat od Boga, powołanie do głoszenia słowa. Wierzę w to i widzę, że w całym naszym zakonie działa szczególne błogosławieństwo – łaska głoszenia. Wystarczy ją przyjąć i pomnażać.

Kaznodzieja zawsze musi odpowiedzieć na pytania: kim jestem i jako kto staję przed ludźmi? Często słyszę od świeckich: nasi księża bardzo dobrze głoszą kazania, ale wy mówicie je inaczej. Nie chodzi o to, czy lepiej, czy gorzej. Różne sposoby głoszenia dopełniają się, jak i sposoby życia Ewangelią.

Jak mówić, by słowo trafiało do człowieka? Niekiedy można ulec tendencji posługiwania się teologicznym żargonem albo przeciwnie: zbyt uwspółcześniać język. Jak znaleźć złoty środek?
Nie ma na to recepty. W czasie prowadzonych przez nas warsztatów mówimy księżom, by mieli potrójne ucho, bo od słuchania wszystko się zaczyna. Wojciech Jędrzejewski mówi, że pomocny jest tutaj obraz Serafina, który ma trzy pary skrzydeł: jedną skierowaną do Boga, drugą, która go okrywa, a trzecią zwróconą ku innym. Kaznodzieja powinien być równocześnie w komunikacji z Bogiem, ze sobą i z innymi. Dopiero kiedy te trzy wymiary się dopełnią, jest szansa na dobre kazanie. Ja słucham Boga, mam kontakt z Tym, który stworzył i mnie, i tych, do których mówię. Wierzę, że to przede wszystkim On głosi, znając nas jako Stworzyciel i Zbawiciel.

Nie dzieje się to jednak bez mojego udziału. Wiedza teologiczna czy nawet poznanie mistyczne muszą się przełożyć na mój język. Muszę w sobie odnaleźć środki wyrazu. Słucham bardzo wielu kaznodziejów i często myślę: „Świetnie powiedział”, ale nie mogę niczego powielić, bo to nie byłoby moje. Każdy te same treści przekaże inaczej, bo ucho na siebie ma inne. Nawet fizycznie tak jest, że każde ucho jest inne – tak jak odciski palców. To samo słowo każdy słyszy inaczej i będzie o nim opowiadał inaczej. Trzecie ucho to kontakt z ludźmi. Ich też trzeba słuchać. Trzeba brać pod uwagę ich potrzeby i wrażliwość, trzeba wiedzieć, co ich przekonuje, co do nich trafia. Dopiero wszystkie trzy wymiary słuchania stwarzają szansę, by być zrozumiałym, komunikatywnym.

By słuchać Boga, potrzebny jest czas na modlitwę… Ale czy zdarza się, że kaznodzieja słyszy Go na ambonie? Mówi kazanie i ma wrażenie, że sam by tego nie wymyślił?
Wierzę w charyzmat św. Dominika, w którym kontemplacja i głoszenie trwają zawsze. Tych dwóch rzeczywistości także pod względem czasowym nie da się od siebie oddzielić. Jestem nastawiony na trwanie w obecności Boga, a zatem na słuchanie…

Cały czas prowadzę z Bogiem dialog na ambonie. Pytam Go, co by powiedział. Prowadzę też dialog ze sobą i z ludźmi. Mówię kazanie, pytając nieustannie Boga: Co jeszcze chcesz, bym powiedział? Co jeszcze będzie ważne dla słuchaczy? Słucham natchnień, patrzę w samego siebie, w to, co się dzieje we mnie i obserwuję lud. Po oczach i reakcjach poznaję, czy moje słowo trafia. Z czasem w kaznodziei wyrabia się zmysł odbioru, który działa podobnie jak w przypadku artysty zawsze przecież występującego „dla”. Artysta jest zainteresowany kontaktem, myśli o odbiorcy.

Często przychodzą do Ciebie ludzie, by porozmawiać o kazaniu?
Tak. Porozmawiać, podziękować, dopytać. Dowiedzieć się, co miałem na myśli albo gdzie szukać dalej. To potwierdza, że słuchają i mój przekaz jest dla nich komunikatywny.

Kiedyś odkryłem bł. Humberta. To nasz piąty generał. Napisał on książkę-podręcznik dla wędrownych kaznodziejów. Wskazuje w niej, że dobry kaznodzieja powinien mieć stale na uwadze: modlitwę, studium i podpatrywanie innych kaznodziejów. Należy zatem słuchać Boga, poznawać mądrość i równocześnie podpatrywać innych – nie tylko ich metod głoszenia, ale też sposobów życia. Ta nauka ma być stała, trwać przez całe życie.

Poznaliśmy się ponad dwadzieścia lat temu, kiedy byłem licealistą, a Ty młodym hipisem z gitarą. Uważasz, że Twoje doświadczenie życiowe wpłynęło na głoszenie?
Myślę, że odcisnęło swój ślad. Chociaż przez jakiś czas była to pułapka: przylgnęła do mnie łatka nawróconego hipisa i nie liczyło się, co tak naprawdę robię. Niby wynosi to na piedestał, ale tak naprawdę odrywa od rzeczywistości…

…ale na Twoim vlogu nadal funkcjonujesz jako wódz…
Wódz to ksywka, którą nadano mi już w zakonie. Kiedy przyjechałem do nowicjatu, miałem długie włosy i nosiłem koszulki z pieluchy, torbę z frędzlami i skórę. Tak się kojarzyłem braciom. Niektórzy myśleli, że przyjechałem na motocyklu.

Dzięki doświadczeniu subkultur nauczyłem się słuchać muzyki i świata. Przestałem być zachowawczy wobec ludzi, nie przeszkadza mi, że są tak różnorodni. Nie boję się pytań. Doświadczenie – skrajne momentami – dało mi wolność.

Pomaga Ci to wejść w środowisko młodych ludzi i mówić ich językiem?
Dla najmłodszych jestem już dziadkiem. Dziadek jest fajny tak w ogóle, ale to już inna relacja. Różne mądrości mogę im mówić, ale nie będę im raczej towarzyszył.

Co przyciąga ludzi na spotkania, które organizujesz np. z Adamem Szustakiem? Głód słowa? Znane nazwisko? Ogromne hale są wypełnione po brzegi.
Trudno to wytłumaczyć. Składa się na to wiele czynników. Myślę, że to przede wszystkim głód Boga. Po drugie ważna jest wiarygodność. Ludzie cenią Adama, bo mają doświadczenie, że wcześniej powiedział już coś, co zmieniło ich życie, więc i tym razem może być tak samo. Pomógł im spotkać się z Bogiem i pomodlił się razem z nimi w sprawach, które są dla nich ważne.

Popularność tych spotkań jest oszałamiająca. Faceci od biletów dzwonią z pretensjami: Kim wy jesteście, że bilety na wasze spotkanie rozchodzą się szybciej niż na Metalicę?

Widać, jak ważne jest, by głoszenie przekładało się na życie słuchacza.
Można mieć wokół duchownych, ale czuć, że nie są pasterzami, czyli opiekunami życia, ludźmi rozumiejącymi i przyjmującymi innych z, jak to się mówi, dobrodziejstwem inwentarza. Te potrzeby nie są spełniane, a ludzie szukają kogoś, kto na nie odpowie. Szukają pasterza. Szukają Boga. Kogoś, w kim się odnajdą; kogoś, kto realnie dotknie ich życia.

Ludzie, spotykając Jezusa, byli zaskoczeni, bo mówił im wszystko o ich życiu. Dotykał ich problemów. Uwalniał. Dzięki Jego obecności doznawali uwolnienia od spraw, które ich niewoliły, pętały.

Coraz bardziej myślę o kaznodziejstwie właśnie w takim kluczu. Nie chodzi o to, by mówić zrozumiałym językiem. To za mało. Kaznodziejstwo jest przekazem człowieka, który przyjął Ewangelię i nią żyje. Mam siać słowo, które we mnie stało się ciałem. Najważniejsze jest, by w moim głoszeniu słuchacz spotkał Jezusa. Mówił o tym papież Benedykt XVI: „Kto nie daje Boga, daje za mało”.

Artykuł i zdjęcia za: glosojcapio.pl

 

O. Tomasz Nowak OP – wędrowny kaznodzieja, przeor dominikańskiego klasztoru w Łodzi i dyrektor Dominikańskiego Ośrodka Kaznodziejskiego. Wykłada homiletykę w Kolegium Filozoficzno-Teologicznym Dominikanów w Krakowie. Jego pasją jest głoszenie Ewangelii i muzyka, szczególnie jazz.

 

Biuro Prasowe Kapucynów - Prowincja Krakowska