Łukasz Kaźmierczak – „Wędrowny zbieracz ułomków”

 

Mówiono o nim Boży Włóczęga, bo docierał do najdalszych zakątków ZSRR. Jego kapłańską posługę szybko „docenili” też sowieccy urzędnicy, kwitując ją wściekłym: „on mieszajet wrabotie”.

 

O. Serafin Kaszuba, niezwykły zakonnik, który uczynił ze Związku Radzieckiego największą terytorialnie katolicką parafię świata. Bezdomny „włóczęga” pozbawiony pracy i choćby symbolicznego własnego kąta, za to obdarzony niezwykłą charyzmą. Kapucyn, który całe swoje dorosłe życie poświęcił wyprawom apostolskim obejmującym olbrzymie tereny sowieckiego imperium od wileńskiej Ostrej Bramy, przez syberyjską tajgę i żyzne ziemie Ukrainy, aż po kazachskie stepy i mroźne rejony północnej Estonii.
Ten niestrudzony apostoł, przyrównywany często do św. Pawła z Tarsu, obchodziłby w czerwcu tego roku setną rocznicę swoich urodzin. Ale tylko nieliczni znają niezwykłe koleje losu Sługi Bożego Serafina Kaszuby kolejnego polskiego kandydata na ołtarze, o którym jeden z kapucyńskich współbraci napisał: „Żył jak żebrak i umarł, jak żebrak, a z rzeczy materialnych po jego; śmierci zostały do podziału: habit, pasek i brewiarz…”.


Czerwone noce 

To była typowa droga przedwojennego chłopaka z dobrego, religijnego polskiego domu: porządne patriotyczne wychowanie, świetnie zdana matura, wielkie plany na przyszłość i gorliwa chęć niesienia pomocy innym. Nade wszystko zaś głęboka pobożność, która kazała młodziutkiemu maturzyście Alojzemu Kaszubie zastukać do furty kapucyńskiego nowicjatu. W klasztorze szybko zauważono, że nowy brat, zwany już od tej pory Serafinem, ma 

wszelkie przymioty dobrego zakonnika, na czele z wielką trójcą zakonnych cnót: Pobożnością, Pokorą i Pracowitością. jeszcze coś: Brat Serafin jest zakochany w książkach powtarzano na klasztornych korytarzach. To dlatego pewnie zakonni przełożeni skierowali go na studia polonistyczne na Uniwersytecie Jagiellońskim, pod skrzydła słynnego profesora Stanisława Pigonia. I kiedy zaledwie dwa miesiące przed wybuchem wojny obronił magisterium, przepowiadano mu piękną karierę naukową. Zamiast akademickich splendorów czekała go jednak kilkudziesięcioletnia apostolska tułaczka po najodleglejszych zakamarkach sowieckiej krainy urzędowego ateizmu. Ową niezwykłą posługę zaczął od najbardziej 
zapalnego miejsca na Kresach: od Wołynia. Kiedy inni uciekali z tego płonącego i skrwawionego kawałka ziemi, on jechał nieść duszpasterską pomoc tym, którzy tam zostali. Znalazł się w środku koszmaru krwawych „czerwonych nocy” nad Wołyniem, wśród Polaków wyrzynanych na masową skalę przez bandy ukraińskich nacjonalistów. Widział i przeżył rzeczy straszne. „W nocy na horyzoncie widać było pożary. Jakiś człowiek na wpół spalony dogorywał w pobliskiej chacie. Kiedy ognie zbliżały się więcej, spędzałem noce na strychu w kościele. Nie było to bezpieczniej, ale bliżej Pana Jezusa i łatwiej bronić przed profanacją w razie napadu” wspominał w swoich zapiskach.
Po spaleniu Karasina pierwszej wołyńskiej parani, w której był proboszczem musiał wraz z ocalałymi z rzezi parafianami przenosić się nieustannie do kolejnych miejscowości, uciekając przed ogniem, nożami i siekierami banderowców. Sam parę razy dosłownie cudem unikał śmierci, choć nacjonaliści ukraińscy wielokrotnie urządzali zasadzki na tego „Księdza Lacha”. Zawsze jednak ktoś lub coś ostrzegało go w porę przed śmiertelnym niebezpieczeństwem.

Ten trzeci
Kiedy na tereny Wołynia wkroczyli ponownie Sowieci, rozpoczęła się druga odsłona dramatu tamtejszych mieszkańców. Skończyły się co prawda nocne mordy, ale teraz przyszła kolej na brutalną repatriację, mającą na celu całkowite wykorzenienie Polaków z Kresów Wschodnich. Nie wszyscy jednak chcieli lub mogli opuścić swoje domy. Sam Serafin usilnie namawiany przez ojca i siostry, by wyjechał wraz z nimi, początkowo się zgodził. Już w wagonie repatriacyjnym ogarnęły go jednak wątpliwości. Ktoś powiedział mu, że jeżeli zostanie, będzie zapewne jedynym kapłanem, który przetrwa na terenie olbrzymiej diecezji łuckiej. Wtedy podjął decyzję wysiadł na pierwszej stacji kolejowej,  pozostawiając w wagonie cały swój „majątek”. Potem mówił: „choćby tu dwóch Polaków zostało, to ja będę trzeci z nimi”. Zakonnik osiadł w mieście Równe, które uczynił swoją bazą wypadową na cały Wołyń. Jeździł wszędzie tam, gdzie znajdowały się choćby najmniejsze skupiska Polaków i katolików. Z czasem zaczęły się też niebezpieczne wyprawy „za kordon” poza granice II Rzeczpospolitej na Litwę, Łotwę i w głąb ZSRR. Dziesięć lat nieustannych podróży, fatalnych warunków bytowych, głodu i coraz bardziej pogarszającego się stanu zdrowia… A do tego wszystkiego jeszcze nieustanne represje ze strony sowieckiej władzy, próbującej za wszelką cenę pozbyć się niewygodnego wichrzyciela w zakonnym habicie. Próbowano również rozpętać przeciwko niemu kampanię prasową i propagandę szeptaną, w której pomawiano go o niemoralne życie i nadużywanie alkoholu. Bezskutecznie.
W 1956 r. wydawało się jednak, że komunistom uda się uciszyć zakonnika. O. Serafin został najpierw podstępnie wymeldowany, a potem pozbawiony przez urzędnika ds. wyznań prawa do sprawowania czynności duszpasterskich. Zupełnie tak, jakby to ów urzędnik był ich depozytariuszem! Ponownie zaproponowano mu repatriację, i to na dobrych warunkach. ponownie odmówił.

Zioła od introligatora
Dla Serafina rozpoczął się tym samym etap kapłaństwa katakumbowego nabożeństwa sprawowane w prywatnych domach, nocne spowiedzi, potajemne chrzty. Od tej pory musiał się już ukrywać przez cały czas, bez stałego pobytu, bez zameldowania co już samo w sobie stanowiło w komunizmie przestępstwo z gatunku tych najcięższych wędrując ze swoją kapłańską posługą coraz dalej i dalej, ścigany nieustannie przez milicję i KGB. Dla zmylenia władz imał się różnych prac był m.in. introligatorem, sprzedawcą ziół leczniczych, palaczem w przyszpitalnej kotłowni. Coraz częściej docierały także do niego informacje o tragicznym losie tysięcy Polaków, rozrzuconych na bezludnych stepach odległego Kazachstanu i ginących tam masowo z powodu głodu, zimna i ciężkich warunków klimatycznych. Poszedł do nich… Głodny, przemarznięty, inwigilowany, tropiony jak zwierzyna łowna, wędrował od chutoru do chutoru, od sowchozu do sowchozu, niosąc wszędzie i dla wszystkich Chrystusowe apostolstwo Prawdy i Miłości. Funkcjonariuszom KGB udało się dopaść zakonnika dopiero 6 marca 1966 r. na stacji autobusowej w miejscowości Kustanaj. Aresztowano go, uwięziono, oskarżono o włóczęgostwo, a w końcu skazano na pięć lat zesłania. Znalazł się w kazachskim sowchozie Arykty w rejonie Celinogrodu, z całkowitym zakazem opuszczania miejsca zsyłki.
Tam przyjęła go pod swój dach rodzina niemieckich protestantów. Już po miesiącu zesłania pisał: „Pan Bóg jeden wie, co mi przeznaczył. Jak dziwne są drogi, którymi mnie prowadzi.
 Przecież w Arykty nie byłoby kapłana, gdyby nie moje zesłanie. Wczoraj pierwszych pięcioro się spowiadało, a dzisiaj raniutko mieliśmy uroczystą Mszę świętą”.
Znów zaczęli do niego zjeżdżać katolicy z najdalszych zakątków kazachskiego stepu. On sam nie zapominał też o swoich dawnych parafianach pisał listy na Wołyń, Zaporoże, Podole, Polesie, Krym i wszędzie tam, gdzie „proboszczował” wcześniej duchem i ciałem.
To się oczywiście nie mogło podobać sowieckiej władzy. Wkrótce skierowano go do nowego miejsca zesłania sowchozu Arszatyńsk, 350 km od Arykty.

Władza się troszczy
Trudy codziennego apostołowania, wyniszczający tryb życia, urągające ludzkiej godności warunki bytowe nie mogły pozostać oczywiście bez wpływu na jego wątły organizm. Gwałtownie postępowała gruźlica płuc. A kiedy sowiecka władza zgodziła się wreszcie „łaskawie”, by „włóczęga” poddał się gruntownym badaniom lekarskim, stwierdzono u niego m.in. bronchit, wadę serca, rozedmę płuc, ropne zapalenie ucha wewnętrznego i szybko postępującą głuchotę.
Otrzymał więc czasowe pozwolenie na wyjazdy w celach leczniczych. Uparty zakonnik wykorzystał jednak tę furtkę na spotkania z dawnymi wiernymi. Ci zaś modlili się bez przerwy o uwolnienie swojego kapłana. Nieoczekiwanie, w listopadzie 1966 r., o. Serafin otrzymał pozwolenie na powrót do Celinogrodu. Niedługo jednak cieszył się z odzyskanej wolności. Dwa dni przed Bożym Narodzeniem został ponownie aresztowany i zamknięty, tym razem w odludnym zakładzie dla starców, kalek i nieuleczalnie chorych w zapadłej wiosce Mała Tymofijewka. Decyzję tę argumentowano „troską” o stan zdrowia i warunki życia starszego, wyniszczonego chorobami człowieka. W rzeczywistości jednak była to tylko nowa forma uwięzienia. Kiedy więc dyrektor zakładu przyznał bez ogródek,
że zakonnik został skazany na 11 lat przymusowego odosobnienia, Serafin zdecydował się na ucieczkę.
Dotarł do Celinogrodu, do swoich wiernych. Nawiązał też kontakt z rodziną w Polsce. Kiedy jednak ukochana siostra Maria błagała go, by wrócił do kraju, napisał: „Pan Bóg widzi, że oddałem Mu wszystko w ręce, a On rządzi nie zawsze według naszej woli. Główna rzecz nie rozminąć się z wolą Bożą”. Został w ZSRR…

Lampa dogasa i kopci
W 1968 r. zmarła nagle Maria i Serafin rozpoczął starania o zgodę na czasowy wyjazd do Polski. Pozwolenie przyszło… dwa tygodnie po pogrzebie. Zdecydował się jednak na wyjazd. Podczas pobytu we Wrocławiu dała o sobie znać nieleczona od lat gruźlica. W strasznym stanie został przewieziony do szpitala przeciwgruźliczego i tylko natychmiastowa operacja uratowała mu życie. Kiedy doszedł nieco do siebie, usłyszał od lekarzy, że pozostało mu jeszcze 10 lat życia. I to pod warunkiem że zacznie dbać o swoje zdrowie…
Ale z Kazachstanu, Ukrainy i Syberii przychodziły cały czas nowe listy. Wrócił do Związku Radzieckiego… „Sobie wiadomymi drogami i środkami lokomocji docierał do katolików i rodaków, o których już nawet w kraju nikt nie wspominał. Był przekonany, że Pan Bóg powołał go do «zbierania ułomków». Zbierał je na bardzo rozległym terenie serdecznie witany, z żalem żegnany” pisał o. Hieronim Warachim w biografii ojca Serafina Kaszuby „Włóczęga Boży”.
Coraz częściej jednak miewał gwałtowne krwotoki z płuc. Wiedział, że odchodzi. Pisał: „Czuję się zawsze błogo (…). Temu poczuciu nie przeszkadza świadomość, że lampa dogasa i kopci”. W swoją ostatnią podróż wyruszył do Lwowa 19 września 1977 r. Dzień był bardzo chłodny i deszczowy. Najpierw zepsuł się autobus i Serafin musiał odbyć dalszą podróż na otwartej plandece ciężarówki w strugach deszczu. Potem wypróbowani lwowscy znajomi nie mogli go przyjąć pod swój dach, bo akurat trwała u nich rewizja milicji. Serafin stał więc kilka godzin na deszczu, nim zorganizowano dlań zastępczy nocleg. W pokoju, w którym nocował, paliło się cały czas światło. Znaleziono go siedzącego przy stole z głową opartą na brewiarzu… Sowieckie władze zadbały o to, by pogrzeb zakonnika był cichy i szybki. Wkrótce jednak do grobu kapucyna zaczęły pielgrzymować tłumy wiernych… Na jego nagrobku wyryto słowa św. Pawła bo kogóż by innego: „Stałem się wszystkim dla wszystkich”…

Źródło: Przewodnik katolicki nr 25, 20 czerwca 2010

Biuro Prasowe Kapucynów – Prowincja Krakowska