Po prostu – dobre Dzieło!

To, że dzisiaj jest Dzieło, i to, jakie ono jest, to wynik wielu spotkań z drugim człowiekiem. Bez spotkań by Dzieła nie było! – opowiada brat Henryk Cisowski, były dyrektor Dzieła Pomocy św. Ojca Pio. W swojej godzinnej opowieści 43 razy użył zwrotu „po prostu” – tak, jakby historia Dzieła „pisała się” sama… A jak było naprawdę? – przeczytajcie fragment naszej rozmowy!

Sięgnijmy do samych początków Dzieła Pomocy. Kiedy właściwie możemy mówić o jego powstaniu?

BRAT HENRYK CISOWSKI: Zmiany ustrojowe w Polsce w latach dziewięćdziesiątych spowodowały, że przed furtą krakowskiego klasztoru regularnie ustawiała się kolejka potrzebujących – osób bez środków do życia, bezrobotnych i bezdomnych. Mnie nie było wówczas w Krakowie – przyjechałem w 2002 roku, więc wiem to z opowieści współbraci… Bracia starali się pomóc tym ludziom, jak mogli – ciepła herbata w mroźny dzień, świeża bułka, słowa pocieszenia. Z czasem  najuboższych przybywało i na furcie zrobiło się ciasno. W 1999 roku gwardian brat Stanisław Mański  postawił w ogrodzie „barak”, w którym stanęła prowizoryczna kuchnia dla potrzebujących. To była pierwsza „siedziba” Dzieła, które formalnie zostało powołane w 2004 roku, przez ówczesnego prowincjała – brata Jacka Waligórę.

Czyli pierwszym barakiem była kuchnia, a skąd wziął się drugi barak łaźni?

Również ze spotkania. W 2003 roku ulicą Loretańską przechodził pewien pan – Polak od wielu lat żyjący na emigracji. Zobaczył on kolejkę ubogich przy klasztornym murze i to go w jakiś sposób zastanowiło, wzruszyło… Postanowił pomóc tym ludziom i w porozumieniu z ówczesnym gwardianem – bratem Tadeuszem Starcem, który zarządzał wówczas pomocą dla najuboższych, sfinansował powstanie drugiego baraku.

Wówczas był już brat w Krakowie. Jak brat trafił do Dzieła?

Można powiedzieć, że do Dzieła wchodziłem od innej strony niż inni. Ja nie zaczynałem, jak większość braci, posługując najuboższym w barakach. W 2002 roku pracowałem jako sekretarz seminarium, w ramach swoich obowiązków chciałem pozyskać środki na zakup projektora do wykładów. Znajomy polecił mi, abym udał się do kancelarii podatkowej, w której pracuje „bardzo miła i pomocna pani”, znająca się na tych sprawach. Tą panią była Jolanta Kaczmarczyk, która od razu się zaangażowała. W sposób niezwykle delikatny, ale rzeczowy uświadomiła mi, że na projektor to nie za bardzo, ale za to na pomoc ubogim to pewnie by się udało coś pozyskać… I wtedy pomyślałem o naszych ubogich z baraków!

I jak, udało się zebrać środki?

Niewiele – około 700 złotych, ale najważniejsze było w tym wszystkim moje spotkanie z Jolą. Ono zaowocowało tym, że oboje zaczęliśmy się angażować w pomoc najuboższym. Jola zaczęła myśleć o tym, jak rozwijać i finansować taką działalność. W grudniu 2003 roku przyszła do mnie z pomysłem zarejestrowania Dzieła jako organizacji pożytku publicznego (OPP), w lutym kolejnego roku zaczęliśmy kompletowanie dokumentacji, w maju złożyliśmy dokumenty a we wrześniu 2004 roku Dzieło otrzymało status OPP. To wszystko zrobiła Jola, ja bym tego sam nigdy nie zrobił – może bym o tym marzył… Ale sam bym się przez te wszystkie formalności w życiu nie przebił.

Wtedy brat stanął na czele Dzieła?

Nie, wówczas nadal zarządzał gwardian, a po nim wikary brat Marek Metelica. Ja zaś, owszem, byłem w Zarządzie, ale trochę z tylnego siedzenia zarządzałem – ulotki, akcje, praca papierkowa i koncepcyjna. Ale to wszystko było jeszcze dość mało angażujące. Zrobiło się poważniej, gdy ruszyła budowa, a gdy w 2010 roku otwarliśmy pierwszy budynek – zabawa się skończyła: wszystkiego przybywa – pracowników, wolontariuszy, osób, którym możemy pomóc o wiele bardziej… Zasadniczo pracowaliśmy cały czas w tandemie: Jola i ja, a formalnie zostałem dyrektorem w 2007 roku.

Kolejne ważne spotkania?

Z tego okresu początków wspominam trzy ważne osoby: p. Agnieszkę Ścigaj, doświadczoną działaczkę społeczną, która bez ogródek uświadomiła mi, że te baraki i  sposób, w jaki pomagamy, był dobry w XIX wieku – dać ludziom chleb. To celny strzał w moją franciszkańską próżność – bo my przecież musimy być najlepsi. Drugą osobą był p. Marcin Konopka, o którym przeczytałem w „Głosie Ojca Pio”: stworzył on popularny program do rozliczeń PIT i każdego roku zachęcał do wpłat 1% podatku na rzecz wybranej organizacji. Chętnie zgodził się dodać Dzieło Pomocy do swego programu. Z roku na rok zaczęliśmy pozyskiwać coraz więcej środków z 1%.

A trzecie spotkanie?

W 2006 roku na spacerze z bratem Jordanem Śliwińskim. Opowiedział mi o chrześcijańskiej poradni psychologiczno-duchowej, w której pracował, a która z jakichś przyczyn przestała istnieć. Dzieło to były wówczas nadal dwa baraki, nie było nawet gdzie usiąść, pogadać z człowiekiem. Czuliśmy, że trzeba czegoś więcej, i brat Jordan ze swoją opowieścią o poradni trafił w sedno! Poradnia to było coś, czego w Dziele brakowało. Niewiele myśląc powiedziałem mu: Jordan, wiesz co? Zbudujemy taką poradnię!

Pojawiły się pierwsze środki od Darczyńców, plany budowy. Na kimś się wówczas wzorowaliście?

W 2007 roku razem z Jolą i bratem Arturem Aliszewskim, bardzo zaangażowanym w nasze Dziełowe sprawy na „polu walki”, czyli przy barakach, pojechaliśmy do Opera San Francesco, kapucyńskiej organizacji w Mediolanie. Tam nam się oczy otworzyły! Jak oni działali – ten standard, rozmach, nowoczesność, a jednocześnie troska o drugiego człowieka, wyjście do potrzebujących… To było coś, na czym chcieliśmy się wzorować, coś, co ukształtowało dzisiejszy obraz Dzieła. Jak to mówił jeden z naszych podopiecznych – obraz „dziwnego miejsca”.

Dziwnego miejsca? Dlaczego?

Pan Zbyszek wiele lat przychodził do Dzieła. Był ciężko chory na nowotwór, szukał u nas pomocy rzeczowej, ale najbardziej pragnął spotkania z ludźmi. Pana Zbyszka otoczyliśmy opieką – zamieszkał pod dachem, staraliśmy się pomagać w leczeniu, był obecny w życiu Dzieła. Kiedy nadszedł czas, postaraliśmy się dla niego o miejsce w hospicjum. Na tej jego ostatniej drodze byliśmy razem, jak rodzina. Wyspowiadał się u mnie po wielu latach, było widać, że psychicznie, „na duchu” jest z nim dobrze.. Któregoś razu przyjechała ze mną Jola i zapytała go, jak się czuje. Odpowiedział, że nie potrafi tego nazwać, ale „tak dziwnie…”. Co znaczy to „dziwnie” zrozumiałem po jego śmierci. Sięgnąłem po telefon komórkowy, by zawiadomić bliskich o pogrzebie, a tam pod numerem telefonu Dzieła zapisany kontakt: „Dziwne miejsce”. Zrozumiałem, że dla człowieka, który w całym swoim życiu nie przeżył wielu dobrych chwil, takie miejsca jak Dzieło, takie stany ducha – są „dziwne”. Cieszę się, że ostatnie lata i dni jego życia były zadziwieniem dobrem. Nas Dzieło też zadziwia… ciągle i mimo wszystko, ale to temat na inną rozmowę…

A jak pan Zbyszek trafił do Dzieła?

Pan Zbyszek był jednym z tych, którzy niemal od samego początku ustawiali się w kolejce po bułki i herbatę i patrzyli na to, jak budują się kolejne budynki – pierwsze i drugie centrum. Moje pierwsze osobiste spotkanie z nim było w początkach Dzieła – gdzieś około 2006 roku. Wtedy br. Artur zaprosił grupę osób bezdomnych – kobiety i mężczyzn – aby razem z nami, w klasztorze, przeżywać święta wielkanocne. To był pierwszy i trochę szkoda, że jedyny raz, kiedy nasz klasztor stał się wspólnym domem dla osób ubogich i bezdomnych i braci. To było takie symboliczne przekraczanie pewnych granic, choć moje „przejścia graniczne” między światem moim, a światem osób bezdomnych przebiegały całkiem gdzie indziej.

Proszę opowiedzieć…

To było jeszcze w czasach baraków, na ubogich patrzyłem wówczas „zza okienka”, przez które wydawaliśmy im herbatę i bułki. Tym, co sprowadziło mnie do baraków był najpierw techniczny problem wiecznie gotującej się wody na herbatę: zanim woda zdążyła się zagotować już musieliśmy wydawać ten gorący napój. Po prostu garnki były za duże, palniki gazowe za małe. Wtedy podjąłem decyzję o zakupie zaparzacza do herbaty – na owe czasy był to dla nas ogromny wydatek: prawie 10.000 zł, i choć urządzenie to przeżyło kilka swoich „zawałów serca” to służy nam do dziś – średnio robi 21 000 litrów herbaty rocznie! Kolejne spotkania z osobami „zza okienka” były coraz bliższe: wtedy, gdy zobligowaliśmy naszych wolontariuszy do noszenia rękawiczek jednorazowych przy wydawaniu żywności. Niektóre z osób korzystających z kuchni były bardzo dotknięte, urażone… miały wrażenie, że się ich brzydzimy. Musiałem przejść na drugą stronę okienka (spokojnie, były obok drzwi), stanąć wobec nich twarzą w twarz, znieść agresję, wytłumaczyć… nie było łatwo, ale raczej szybko udało się nam ten kryzys zaufania do siebie zażegnać.

A  jak to się stało, że baraków już nie ma?

Baraki to był punkt wyjścia, od tego zaczynaliśmy, ale od samego początku towarzyszyło nam przeświadczenie, że chcemy stworzyć coś, co będzie niosło realną pomoc ubogim. Formuła baraków – jakkolwiek wtedy potrzebnych – wyczerpała się już w momencie ich powstania i trzymała nas mocno w XIX wieku. Nie przerażał brak środków – fakt, że według wstępnych szacunków naszego architekta: pana dr. Huberta Mełgesa mieliśmy mniej niż połowę środków na budowę Centrum, działał na mnie mobilizująco. Choć przyznam szczerze, nie spodziewałem się, że sprawy będą miały tak szybki bieg, że w ciągu 5 lat zbudujemy dwa nowoczesne centra warte ponad 20 milionów złotych. Wtedy mieliśmy niecały milion, ale widać Panu Bogu śpieszyło się bardziej, niż my to sobie wyobrażaliśmy.
Wtedy też dotarło do nas, że ten jeden budynek, który za zgodą konserwatora zabytków możemy postawić w ogrodzie kapucyńskim będzie zbyt mały na potrzeby ubogich, że się nie  pomieścimy… Wtedy wpadł mi do głowy pomysł współpracy z siostrami felicjankami.

Skąd siostry felicjanki? Dlaczego właśnie one?

Co miesiąc przychodziłem odprawiać Mszę św. dla wspólnoty sióstr Felicjanek przy ul. Smoleńsk 4. Siostry prowadziły Kuchnię Społeczną im. S. Samueli. Był to dość szpetny, stary budynek – na parterze była kuchnia, na piętrze mieszkały siostry. Po Mszy jedliśmy wspólnie kolację i siostry opowiadały o swojej pracy, o piętrzących się trudnościach w prowadzeniu kuchni – wszystko wymagało remontu, dostosowania do coraz to bardziej rygorystycznych norm Sanepidu, brak środków finansowych, coraz mniej ludzi korzystających z kuchni.
Gdy się okazało, że na Loretańskiej na pewno nie pomieścimy się ze wszystkim, od razu pomyślałem o siostrach: one mają tyle miejsca, bo nie tylko stary budynek kuchni, ale za nim stał popadający w ruinę stary budynek gospodarczy. I to wszystko dwie przecznice od Loretańskiej. No i z tym pomysłem poszedłem do sióstr…

Udało się?

Siostra Bernadetta, ówczesna dyrektor Kuchni (i jest nią do dziś) od razu podchwyciła pomysł i ciągle powtarzała, że modli się, żeby się udało. Mieliśmy ogromne zrozumienie ze strony Zarządu Sióstr Felicjanek, a szczególnie siostry Prowincjalnej – s. Aliny Płoszczycy. Bez jej odwagi zaufania Panu Bogu (i trochę nam) i jej otwartości nie udałoby nam się.
Nie powiem, że było łatwo – na początku siostry patrzyły na mnie trochę jak na szaleńca: snuje wizje, a nie ma na to ani grosza. Bracia też nie chcieli oddać „swoich ubogich” siostrom, bo przecież baraki na Loretańskiej miała zastąpić kuchnia na ul. Smoleńsk. Szczęśliwie i opatrznościowo udało się nam pokonać wszystkie trudności. I czy nie jest to pięknym znakiem dla ludzi, że dwa zgromadzenia zakonne potrafią zgodnie, razem współpracować na rzecz osób najuboższych? Można było odłożyć na bok myślenie na zasadzie: „moje/twoje” i pomyśleć o dobru osób potrzebujących! Dzięki temu udało się nam razem zrobić coś wyjątkowego, wyjątkowego dlatego, że postawiliśmy na pierwszym miejscu dobro człowieka.

Budowy ruszyły, w 2010 roku otwiera się pierwsze centrum na ul. Loretańskiej, w trzy lata później rusza pomoc na ul. Smoleńsk…

To wszystko, co poprzedzało rozpoczęcie budowy jednego i drugiego budynku dzisiaj wygląda trochę jak czyste szaleństwo – nie mamy pieniędzy nawet na jeden budynek, a już planujemy budowę drugiego. Nie dziwię się lekkiemu przerażeniu sióstr, gdy tego wszystkiego słuchały. Jak mówię, ludzie najubożsi leżą Panu Bogu bardzo na sercu, więc nie chciał, żebyśmy robili to w dziesięciolecia – to musiało stać się żwawo, więc nie było wyjścia. Przyszły pieniądze – zaczynamy budowę. Pamiętam, gdy rozpoczęły się wykopy pod fundamenty pierwszego budynku – potężna dziura na ogrodzie kapucyńskim – któregoś wieczoru weszliśmy z Jolą do środka i mówimy do siebie: teraz już nie ma odwrotu, teraz to zaczęło się na poważnie. Byliśmy szczęśliwi, ale też trochę przerażeni, bo czuliśmy, że zaczyna się coś zupełnie nowego.

Dziś Dzieło to dwa nowoczesne centra, kilka mieszkań wspieranych, gospodarstwo rolne, magazyn odzieżowy… To nieprawdopodobne, że wszystko zaczęło się na furcie!

To wszystko jest opatrznościowe, wszystko. To, że ubodzy przyszli do naszej krakowskiej furty, spotkanie z Jolą, to że przeczytałem artykuł o tym panu od programu PIT i on zechciał nam pomóc, że chodziłem do sióstr odprawiać mszę… Tyle spotkań, tylu ludzi, którzy stanęli na naszej drodze: chciałem zacząć wyliczać imiona, ale uświadomiłem sobie, że będzie z tego litania, więc wymienię tylko Michała i Irenkę, których mamy już w niebie… Nie sposób ich wszystkich policzyć, wymienić! Tyle cudów, których byliśmy świadkami, dobrych przemian, w których uczestniczyliśmy. Pamiętam niektórych panów czy panie, przychodzących po pomoc, jakimi byli kiedyś… Dziś widzę, że przez to, że jest Dzieło Pomocy, coś dobrego wydarzyło się w ich życiu, że doświadczyli czegoś pięknego, niektórzy już odeszli – jak chciał umierać p. Zbyszek: „tak po ludzku”, niektórzy już nie przychodzą do nas – bo nie potrzebują, wyszli na prostą, dla innych jesteśmy domem, rodziną, bezpiecznym miejscem… Dziełem Pana Boga i Ojca Pio oczywiście!!! I wielu, wielu dobrych ludzi…

Artykuł i zdjęcia za: dzielopomocy.pl

Biuro Prasowe Kapucynów - Prowincja Krakowska