Św. Feliks z Nikozji

Ubodzy są Jezusem Chrystusem, dlatego powinno się ich szanować. Dostrzegajmy w ubogich i w chorych samego Boga i spieszmy im z pomocą z całym uczuciem naszego serca i wedle naszych sił. Pocieszajmy chorych dobrym słowem i bądźmy zawsze gotowi im pomóc. Nigdy nie przestawajmy w sposób roztropny i pełen dobroci korygować błądzących.

św. Feliks z Nikozji

 

Powszechnie wiadomo, że pierwszy kapucyński święty, Feliks z Cantalice, nadał kapucyńskiej świętości cechy szczególnej prostoty, pokory, ubóstwa i radości, stając się jednocześnie dla wielu braci laików niezastąpionym wzorem. Tak było i w wypadku Jakuba Amoroso, pochodzącego z Nikozji leżącej na urodzajnej sycylijskiej ziemi. W 1743 roku, mając 29 lat, rozpoczął roczny nowicjat w klasztorze w Mistretcie, biorąc za wzór osobę swego kanonizowanego trzydzieści lat wcześniej współbrata, którego imię przyjął. Jego powołanie nie należało do łatwych, chociaż młodość przeżył w sposób nadzwyczaj cnotliwy. Zawdzięczał to rodzicom, Filipowi Amoroso i Carmeli Pirro, którzy otrzymali go od Boga 5 listopada 1715 roku. Rodzina Jakuba Amoroso była liczna i uboga, lecz zasobna w bojaźń Bożą oraz w solidne chrześcijańskie świadectwo.

Ojciec, Filip, był szewcem. Z mozołem zarabiał na życie, pracując w półmroku ciasnej komórki. Pragnął wyszkolić syna w swoim zawodzie, a gdy podrośnie, oddać go do zatrudniającego wielu pracowników, najbardziej renomowanego zakładu szewskiego w mieście, prowadzonego przez Jana Ciavarelli. Jakub dobrze nauczył się zawodu. Kiedy w milczeniu siedział przy swoim warsztacie, znajdował sposób, by zdobyć szacunek u towarzyszy pracy. Religijna gorliwość sprawiła, że mimo młodego wieku uczestniczył w zebraniach przyjaciół kapucynów (tzw. Cappuccinelli) przy klasztorze w Nikozji i, jako oficjalny członek tej grupy, z radością nosił znak stowarzyszenia – kapę z maleńkim franciszkańskim kapturem – wcielając w życie przy tym z radością kapucyńską duchowość, którą kierował się we wszystkich swoich poczynaniach, także w pracy.

Jak zeznaje jeden z jego kolegów szewców, zawsze kiedy wchodził do warsztatu, „zdejmował beret i witał wszystkich mówiąc: »O każdej godzinie i w każdej chwili niech będzie pochwalony Przenajświętszy Sakrament«. Odsłaniał głowę, ponieważ – jak mawiał – Bóg jest w każdym miejscu i trzeba w Jego obecności zachowywać się z szacunkiem i czcią”. Jeśli ktoś z niego drwił, odpowiadał: „Niech będzie to dla miłości Boga”. Ten refren stał się programem całego jego życia. Jako „Cappuccinello”, słysząc dzwony z pobliskiego klasztoru kapucynów, klękał i modlił się. Do modlitwy zapraszał też innych: „Dzwoni na kompletę. Słudzy Boży, odmówmy różaniec do Najświętszej Dziewicy”.

Wydawał się stworzony do tego, by zostać kapucynem, ale musiał na to czekać bardzo długo. Kiedy miał osiemnaście lat, zapukał do furty prosząc, by przyjęto go na brata laika, bowiem nie miał żadnego wykształcenia. Zdecydowanie mu odmówiono, ponieważ jego uboga rodzina potrzebowała wsparcia, jakim była jego praca. Po śmierci rodziców Jakub złożył ponowną prośbę na ręce nowego prowincjała, ojca Bonawentury z Alcara, który właśnie przebywał w Nikozji z wizytą. Po dziesięciu latach oczekiwania mógł zostać bratem kapucynem. Feliks z Nikozji miał przejść podobną drogę jak Feliks z Cantalice, a niektóre zbieżności są wprost zaskakujące. Nowicjat w 28, a śluby w 29 roku życia, 43 lata kwestarskiej posługi w rodzinnej miejscowości i śmierć w wieku 72 lat. Ludowa biografia spisana przez Icilio Feliciego określiła go mianem „heroicznej sakwy”.

Niezwykle łatwo jest prześledzić jego życiorys. Po rocznym nowicjacie w Mistretcie brat Feliks został wysłany do swej ukochanej Nikozji, gdzie do końca życia pełnił funkcję kwestarza. Potrafił połączyć głęboką duchowość z tradycją i stylem życia miasta. To tłumaczy tak długą i nieprzerwaną obecność w klasztorze Colle dei Cappuccini w Nikozji, niezgodną z regułami zakonnymi. W klasztorze wykonywał wszelkie posługi: był kwestarzem, furtianem, ogrodnikiem, szewcem i pielęgniarzem. Poszerzył zasięg kwesty – wyruszał poza granice miasta do okolicznych miejscowości, takich jak: Capizzi, Cerami, Gagliano czy Mistretta. Wędrował od domu do domu skupiony, milczący, z różańcem w dłoni. Jak relacjonował jeden ze świadków: „Oczy zamknięte jakby był w grocie, zawsze milczący. Gdy na niego patrzyłem, miałem wrażenie, że nieustannie trwa przy Bogu”. Jedyne, co wszyscy od niego słyszeli, to pełne uśmiechu podziękowanie: „Niech będzie to dla miłości Boga”. Siebie określał zdrobniale „klasztorny osiołek”, który po kweście wraca obładowany niczym zwierzęta sycylijskich poganiaczy.

Na ulicy uczył dzieci podstaw katechizmu. Aby je przyciągnąć, dawał im chleb i bób. Miał pewną bardzo praktyczną metodę nauczania. Sięgał do swoich zawsze dobrze zaopatrzonych kieszeni i obdarowywał głodne i źle ubrane dzieci jednym dużym orzechem, trzema małymi orzeszkami, pięcioma ziarnami bobu i dziesięcioma ciecierzycy. Dzięki temu dzieci miały łatwiej zapamiętać, że Bóg jest jeden w trzech osobach, że jest pięć ran Chrystusa i dziesięć przykazań Bożych. Podarunki i życzliwość stawały się małą lekcją wiary. Podobnie jak Feliks z Cantalice na ulicach Rzymu, i on uczył piosenek, które zawierały modlitwy oraz mówiły o uczynkach wynikających z cnót teologalnych. W czasie procesu zapisano jedną z tych piosenek:

Wejdź i odpocznij w tym niegodnym sercu.
Mając Twoją miłość i uczucie,
Będę żył radosny, a potem umrę błogosławiony.

Kiedy spotkał biedaka dźwigającego drewno lub inne ciężary, ofiarowywał pomoc. Cierpienie zawsze wywoływało oddźwięk w jego sercu i nie znajdował spokoju, dopóki nie udało mu się zaspokoić potrzeb napotykanych ludzi. Co niedzielę odwiedzał więźniów, którym zawsze przynosił coś do jedzenia. Jego przełożony i spowiednik, ojciec Macario z Nikozji potwierdził, że „przychodził z pomocą wszystkim i o wszystkich się troszczył. O ducha i o ciało, na ile tylko mógł. Zbierał chleb, mięso i inne produkty, aby rozdawać potrzebującym, a kiedy miał na to pozwolenie, odejmował sobie od ust. I robiłby tak zawsze, gdybym mu na to pozwolił. Chodził tu i tam, prosił bogatych o ubrania i inną pomoc, aby wszystkich ubrać, wszystkim jakoś pomóc. Kiedy nie mógł pomóc, cierpiał tak bardzo, że wydawało mu się, że umrze”.

 W ciągu 23 lat sprawowania duchowego przewodnictwa rodak, a zarazem przełożony Feliksa, traktował go bardzo surowo. Wszyscy znali wymówki i przydomki, jakimi uczył pokory swego „Niezadowolonego brata”, „lenia”, „hipokrytę”, „oszusta”, „świętego z Mekki”. Reakcją na te twarde i gorzkie słowa była nieustannie ta sama pokorna odpowiedź: „Niech tak będzie dla miłości Boga”. Posłuszny poleceniom przełożonego Feliks wielokrotnie musiał odgrywać błazna i ubrany w zaimprowizowany karnawałowy strój nosić na głowie kosz pełen zrobionej z popiołu masy, którą „rozdawał”, udając że to smakowity twaróg. Masa ta w cudowny sposób rzeczywiście stawała się pachnącym twarogiem, co wywoływało zachwyt braci i ogromne zmieszanie przełożonego.

Feliks był analfabetą. Cechowała go prosta pobożność. Słowa wypływały z jego życia i nie były owocem intelektualnych rozważań. Reprezentował pobożność eucharystyczną, poświęconą boleściom Maryi i Jezusowi ukrzyżowanemu. Zakrystian klasztoru w Nikozji, brat Franciszek Gangi, tak go wspominał: „Zawsze zachęcał mnie do medytacji, a szczególnie do rozważania męki Jezusa Chrystusa. Mówił, że kto rozważa mękę Jezusa Chrystusa, nie będzie cierpiał w piekle. Mówił to z wielkim przekonaniem, płacząc. Spotykałem go często, ponieważ pracowałem w zakrystii, a on obejmował mnie płacząc i mówił, bym modlił się, rozważając mękę Jezusa Chrystusa”.

Nie da się przedstawić wszystkich faktów i anegdot, jakie powstały za jego życia, a następnie przeszły do legendy. Jednego elementu nie wolno jednak pominąć: jego gorącej ludowej religijności, która była niezawodnym środkiem zaradczym na wszelkie zło. „Kwity Maryi” – kawałeczki papieru z napisanymi po łacinie lub w dialekcie sycylijskim pobożnymi wezwaniami do Maryi miał zawsze ze sobą i często je rozdawał. Wieszał je na drzwiach domów, w których byli chorzy lub biedni, na beczkach, z których otrzymywał wino. Wrzucał je też do ognia trawiącego przygotowane do młócenia snopy, do zniszczonego przez klęski żywiołowe ziarna, do popękanej i pustej cysterny. Wtedy ludzie doznawali łaski, działy się cuda – niekiedy prawdziwe żarty Opatrzności.

 Wychudzony i wyczerpany skrajnymi postami i umartwieniami zawsze był gotów służyć – zwłaszcza chorym w klasztornej infirmerii. W miarę jak malały siły 72-letniego brata, wzrastało skupienie na Bogu oraz radosne i pełne prostoty posłuszeństwo. Tak, jak o Franciszku z Asyżu mówiło się, że stał się uosobieniem modlitwy, tak o bracie Feliksie można powiedzieć, że stał się wcieleniem posłuszeństwa jako aktu czystej miłości. Pod koniec maja 1787 roku „klasztorny osiołek” zszedł do ogrodu, by doglądnąć leczniczych ziół, które uprawiał dla chorych współbraci i tam bez sił osunął się na klomb. W łóżku, po otrzymaniu sakramentów i powierzeniu się „przybitym dłoniom”, a także św. ojcu Franciszkowi, często wzywał imienia Maryi. W piątek, 31 maja, poprosił przełożonego, by pozwolił mu umrzeć. Dopiero za trzecim razem otrzymał zgodę. Do końca świadomy, ze swym słodkim uśmiechem na twarzy, skłonił głowę i wydając ostatnie tchnienie, westchnął: „Niech tak będzie dla miłości Boga”.

To fragment książki „Śladami Świętych” całość możesz znaleźć klikając TUTAJ.

 

Biuro Prasowe Kapucynów - Prowincja Krakowska