Świadectwo br. Jacka Waligóry

POSŁUGA BRACI KAPUCYNÓW
W SZPITALACH I DPS-ACH W CZASIE PANDEMII

 Pójść tam, gdzie najtrudniej,
tam gdzie nikt inny, lub wielu nie chce

 

PAN BÓG TO WSZYSTKO UŁOŻYŁ…
świadectwo br. Jacka Waligóry OFMCap

 

Chciałbym w tych kilku słowach podzielić się moim doświadczeniem tego szczególnego czasu zawartego w obrębie około 70 dni. Tak się to złożyło, że stan epidemii rozpoczął się na początku Wielkiego Postu, a kończy się teraz, już po Zesłaniu Ducha Świętego (mamy przynajmniej taką nadzieję). Dla mnie był to czas wyjątkowy najpierw przez to, że musiałem w tych nowych okolicznościach zupełnie zmienić funkcjonowanie, odniesienie do wspólnoty, formy posługi duszpasterskiej itd. Już na samym początku epidemii okazało się, że nasz Minister Prowincjalny zalecił, aby ci, którzy posługują pośród chorych w szpitalu, zamieszkali w pewnym oddzieleniu od wspólnoty, najlepiej w zupełnie innym domu, aby maksymalnie zmniejszyć możliwość zakażenia koronawirusem pozostałych braci, głównie naszych seniorów (Franciszek i Henryk). Tu w Bytomiu warunki mamy takie jakie mamy. Nasza plebania z jedną klatką schodową, wspólnymi łazienkami itd. nie spełniała oczekiwanych warunków, więc pojawiła się idea zamieszkania w pokoju gościnnym w domu katechetycznym nad siostrami. Tam przynajmniej jeden z kapelanów szpitalnych mógłby zamieszkać jak w swoistym izolatorium. Oczywiście pewnym problemem pozostały mieszkające tam siostry, które teoretycznie także mogłyby się zarazić, bo też jest jedna klatka schodowa. Siostry jednak zgodziły się bez najmniejszych problemów, a nawet ucieszyły się, że mieszkający tam kapelan będzie mógł u nich odprawiać Mszę świętą.

Po niemałym wahaniu kto z nas dwóch, ja czy Grzegorz, miałby wyprowadzić się z domu „na pustelnię” i po rozeznawaniu, uznałem, że spróbuję, chociaż trochę się bałem, czy dam radę na nieokreślony czas (myślałem o maksymalnie 3 tygodniach) żyć obok wspólnoty, jedząc samemu posiłki i kontaktując się z braćmi tylko na zewnątrz, na podwórzu, lub przez video-komunikator w czasie rekreacji. Posiłki otrzymywałem w specjalnie zakupionych menażkach i pojemnikach, które przynosili mi współbracia wykazując się przy tym wielką troskliwością o mnie. Jakoś to zaczęło „się kręcić”. Do szpitala chodziłem co kilka dni, wchodząc na oddziały tylko do najbardziej chorych pacjentów proponując rozmowę, spowiedź i sakrament namaszczenia. Nasz Biskup zakazał udzielania Komunii św. z wyjątkiem sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia. Taką też miałem zgodę od dyrekcji, która zapewniała, że szpital jest bezpieczny, że są procedury i że wszystko jest pod kontrolą. Życie jednak dość szybko poddało weryfikacji te twierdzenia. Zaczęły pojawiać się pierwsze zarażenia, a w pewnym momencie stało się o naszym szpitalu nawet głośno w mediach, bo zamkniętych zostało większość oddziałów. Sytuacja stała się bardzo trudna i napięta. Wobec powyższego zawieszona została właściwie moja posługa kapelańska. Dyrektor nakazał czekanie, aż sytuacja się uspokoi.

Działo się to w tym czasie, kiedy nasz Minister Prowincjalny zachęcał w jednym z listów do zgłaszania się do posługi w DPS-ach, w których sytuacja była dramatyczna. Pomyślałem wtedy, że skoro nie mogę funkcjonować jako kapelan, no bo ani nie odprawiałem Mszy św. w kaplicy szpitalnej, ani nie mogłem odwiedzać chorych z posługą kapłańską, to mógłbym przecież zaproponować moją pomoc w szpitalu jako wolontariusz. Tym bardziej, że część personelu była w kwarantannie i brakowało rąk do pracy. Za zgodą gwardiana, br. Łukasza oraz Ministra Prowincjalnego zgłosiłem się do pielęgniarki naczelnej z propozycją posługi w szpitalu na zasadach wolontariatu. Była bardzo zaskoczona i zarazem ucieszona, że coś takiego ma miejsce. 28 kwietnia rozpocząłem posługę jako wolontariusz do pomocy pielęgniarskiej na pododdziale preselekcyjnym oddziału wewnętrznego. Zdecydowałem się na dyżury dwunastogodzinne 3 razy w tygodniu (wtorek, czwartek i sobota). Na ten pododdział trafiali chorzy z izby przyjęć ze wskazaniem na oddział internistyczny, którzy jednak nie mieli jeszcze wykonanego testu na koronawirusa i stanowili potencjalne źródło zakażenia. Na tym oddziale robiono więc wymaz, rozpoczynano leczenie przy zachowaniu największej ostrożności i po około 24 godzinach, gdy potwierdzony był wynik negatywny, przewożono ich na właściwy oddział internistyczny, gdzie kontynuowano leczenie. Duża część tych pacjentów była w stanie ciężkim i wymagała pielęgnacji w postaci karmienia, mycia, przewijania, ścielenia łóżka itd. Często moja rola sprowadzała się do „wynieś-przynieś”. Wielokrotnie biegałem z materiałem do badań do laboratorium, nosiłem krew z banku krwi, przewoziłem pacjentów… no i oczywiście spijałem kawę z personelem. Jednakże to, co w tym było istotne, to moja posługa kapłańska, którą tam mogłem wypełniać. Niemała część z leżących tam pacjentów miała szansę pojednać się z Bogiem i przyjąć sakrament namaszczenia, który jak się nie raz okazywało był ostatnim namaszczeniem.

Przypominam sobie jeden szczególny przypadek starszego mężczyzny. Jego ciało było bardzo wyniszczone. Był bardzo chudy. Przyssawki do badania EKG nie chciały się trzymać ciała, bo tego ciała niemal nie było, a skóra była jakaś „sflaczała”. Wielkie i głębokie odleżyny świadczyły, że z niemocą i chorobą zmagał się od dłuższego czasu. Kontakt z nim był słaby, aczkolwiek rozumiał co się do niego mówiło. Ciężko oddychał i generalnie bardzo cierpiał. Przed południem w chwili czasu udzieliłem mu absolucji generalnej i namaściłem świętym olejem. Miałem też czas na Koronkę do Bożego miłosierdzia. Po południu pojawił się u niego lekarz, bo jego stan był coraz gorszy. Ten oglądał go i w pewnym momencie powiedział do pielęgniarki z pewnym wyrzutem pod adresem rodziny: „Po co oni go w ogóle tutaj przywieźli?”. Może kwadrans później zaczęła się agonia i po godzinie 16. jego serce przestało bić. Mogłem być przy tym. Później przyszedł lekarz, stwierdził zgon, a ja razem z pielęgniarką zapakowałem go do czarnego worka z długiem zamkiem błyskawicznym, stawiając jeszcze na jego czole znak krzyża. Wieczorem dzieliłem się tym zdarzeniem z jednym z braci, który dał mi odpowiedź na pytanie postawione przez lekarza, bo ja jakoś nawet nie zastanawiałem się nad nim. „Po co przywieźli tego człowieka do szpitala?” Przywieźli go, żeby mógł pojednać się z Bogiem, otworzyć się na Boże miłosierdzie i przyjąć święte sakramenty. Oni przywieźli go, aby nie musiał być sam w momencie przejścia, aby przeprowadził go do wieczności sam Chrystus zmartwychwstały.

Były też inne sytuacje podobne do tej. Gdy jest się na miejscu, to można zobaczyć bardzo dużo i zareagować na czas. Na pewno pod tym względem warto było tam być. Muszę też stwierdzić, że mogłem zobaczyć z bliska jak trudna i odpowiedzialna jest praca pielęgniarek, szczególnie w tym czasie epidemii. Najgorsze w tym wszystkim było ciągłe zakładanie i rozbieranie zabezpieczającej odzieży ochronnej (fartuchy barierowe, maski, przyłbice… miliony zmienianych rękawiczek i hektolitry wtartego w ręce środka dezynfekcyjnego). Każde wejście do sali chorego, czasem w drobnej sprawie, wymagało całej procedury… Wiem, że w przypadku barci posługujących np. w DPS-ach czy szpitalach zakaźnych trochę inaczej wyglądały te procedury. W naszym szpitalu tak wyglądało to w bardzo dużym skrócie.

Ale wracając do posługi, to muszę powiedzieć, że dla mnie był to jeden z piękniejszych okresów w całej mojej kapłańskiej posłudze, gdy rzeczywiście byłem „na pierwszej linii frontu” walki o zdrowie i o duszę człowieka. 28 maja zakończyłem mój wolontariat, który wspominam jako piękny czas działania Boga, ale także mojego zmagania i dojrzewania. Wiele mnie to nauczyło. Pan Bóg dopuszczając to trudne doświadczenie epidemii obdarzył mnie równocześnie wielką szansą, aby dany czas przeżyć sensownie, zrobić coś dobrego i wartościowego, nie będąc tylko widzem oglądającym z zewnątrz, przez ekran telewizora czy komputera, co się dzieje na świecie. Nie sądzę tutaj nikogo. Wiem, że to było moje doświadczenie. Każdy miał jakieś swoje w tym czasie i wierzę, że to też było Boże. Osobiście bardzo się tym cieszę. Wiem, że moje pojawienie się w szpitalu w „mundurku” jako pomoc pielęgniarska była bardzo dobrze przyjęta przez personel a także przez samych pacjentów. Było to dla nich budujące, że ksiądz jest z nimi, że im pomaga, że jest blisko.

Nie piszę tego, aby się jakoś tym tutaj chwalić, a jedynie chcę podzielić się moją radością i nade wszystko chcę oddać chwałę Panu Bogu, bo to Jego dzieło. To On posłużył się najpierw naszym Ministrem Prowincjalnym, który miał Bożego ducha i napisał odezwę, aby zgłaszać się, bo są potrzeby tego typu. Gdy przeczytałem tę zachętę br. Tomasza odczułem wyraźne zaproszenie, żeby się ruszyć i coś zrobić. Później przyszła myśl o wolontariacie tutaj na miejscu. Pan Bóg pięknie to wszystko poukładał. Dziękuję Mu za to! Dziękuję też moim współbraciom, którzy bardzo troszczyli się o mnie w ciągu tych dni. Piszę to w czasie przeszłym, bo od wczoraj, to jest od 1 czerwca, jestem znowu razem z nimi we wspólnocie, pod jednym dachem. Powoli wracamy do posługi w szpitalu jak z początku epidemii. Jest codzienna Msza św., ale na razie chodzimy tylko do tych chorych, którzy są w stanach ciężkich. Myślę, że tak jak wszędzie, potrzeba jeszcze dużo czasu, aby wszystko wróciło do normalnego stanu. Wierzę, że Pan naprawdę dobrze to wszystko poukłada.

Biuro Prasowe Kapucynów - Prowincja Krakowska