Święty Ignacy z Santhià

Niebo nie jest dla leniwych – zatem pracujmy! Niestosowne jest, aby ludzie, którzy ślubowali przestrzegać surową regułę, gorliwie zabiegali o to, by nie cierpieć – tym bardziej że cierpienie jest istotną cechą tego, kto kocha Pana. Gdyby ojciec święty przysłał nam z Rzymu kawałek Krzyża Świętego, przyjęlibyśmy go z ogromną pobożnością i czcią, kornie dziękując. Tymczasem Jezus Chrystus, Najwyższy Władca, przysłał nam z nieba fragment swego krzyża, którym są nasze cierpienia. Nieśmy go z miłością, znośmy z cierpliwością i skwapliwie dziękujmy.

św. Ignacy z Santhià

 

Dzisiaj (22 września) wspominamy świętego Ignacego z Santhià. Wawrzyniec Maurycy – tak brzmiało jego chrzcielne imię – był czwartym z siedmiorga dzieci w zamożnej rodzinie Piotra Pawła Belvisotti i Marii Elżbiety Balocco. Urodził się 5 czerwca 1686 roku w Santhià (prow. Vercelli). W wieku siedmiu lat stracił ojca. O jego wykształcenie i formację zatroszczyła się matka, powierzając go krewnemu, uczciwemu i dobremu kapłanowi. Studiował w Vercelli, a w 1710 roku został wyświęcony na kapłana. Ze względu na dobrą opinię, jaką zdobył sobie w Vercelli, szlachecka rodzina Avogadro poprosiła, by został nauczycielem i wychowawcą ich dzieci, do których po jakimś czasie dołączyły dzieci z innych rodzin. Jego rodzinne miasto, Santhià, zapragnęło mieć go u siebie, zatem wybrano go kanonikiem, rektorem sławnej miejscowej katedry. Na reakcję nie trzeba było długo czekać: rodzina Avogadro mianowała go proboszczem należącej do niej parafii Casanova Elso. Ale ksiądz Belvisotti nie przyjął żadnego z proponowanych mu stanowisk i pewnego dnia uciekł do Turynu. Tam został przyjęty przez ministra prowincjalnego kapucynów i poprosił go o zgodę na wstąpienie do zakonu. „Ale po co przerywać tak piękną karierę, w dodatku tak płodną w owoce duchowe?”, wyraził wątpliwość ojciec prowincjał. „Ojcze, te sukcesy nie pozwalają mi oddychać. W głębi duszy słyszę słowa: Jeśli chcesz odnaleźć pokój, musisz pełnić wolę Bożą w posłuszeństwie”. W ten sposób 24 maja 1716 roku ksiądz Belvisotti stał się bratem Ignacym z Santhià, nowicjuszem w Chieri. Jego wytrwałość w dążeniu do doskonałości, pełne radości, spontaniczności i roztropności przestrzeganie reguł życia kapucyńskiego wzbudziły podziw nawet najstarszych zakonników mieszkających w domu nowicjackim.

Po odbyciu nowicjatu w Chieri (1716–1717) oraz okresu formacji początkowej w Saluzzo (1717–1721) Ignacy został posłany najpierw do nowicjuszy w Chieri, a następnie (w 1727 roku) do Monte di Torino na krótki kurs pogłębiający wiedzę teologiczną, jako że był prefektem zakrystii oraz spowiednikiem uczniów. Podczas kapituły prowincjalnej 31 sierpnia 1731 roku został wybrany wikariuszem i magistrem nowicjatu w Mondoví. Przez czternaście lat posługi magistra nowicjatu podpisał śluby 121 nowicjuszy, a byli wśród nich i tacy, którzy wyróżnili się nadzwyczajnymi cnotami i zmarli w opinii świętości. Wzruszające są świadectwa zakonników na temat świętości ich mistrza. O. Ignacy potrafił zaszczepić w młodych zakonnikach pasję do życia wedle Reguły i Konstytucji. Jego talent objawiał się szczególnie w scaleniu różnorodnych praktyk zakonnych ze źródłem, z którego wypływały, tj. z miłością.

Nawet miłość jest wymagająca. Magister był niewzruszonym strażnikiem zasady: abnegat semetipsum (zaparcie się siebie samego) i właśnie na tym polu objawił się jego pedagogiczny talent. Potrafił zaszczepić w młodych braciach entuzjazm dla osiągania cnót, dla ofiarności. Nie chciał narzucać żadnego rygoru, dopóki ten nie został przyjęty jako „gra miłości” – jak to sam często określał. Ogromna dyskrecja i delikatność, można by rzec „matczyna”, wzbudzały ogromny szacunek do jego osoby i pozwalały mu oddziaływać na ducha podopiecznych. Jednemu ze swych nowicjuszy, Bernardynowi z Vezza, który został misjonarzem w Kongo i z powodu poważnego zapalenia oka był zmuszony do zaprzestania działalności apostolskiej, podarował swoje oczy, przyjmując na siebie w heroicznym akcie chorobę ucznia. Misjonarz odzyskał zdrowie, ale choroba tak gwałtownie zaatakowała biednego magistra, że musiał zrezygnować z pełnionej funkcji, co wzbudziło „ogromny smutek całej zakonnej rodziny”.

Błogosławiony nigdy nie żałował swej ofiary, ani nie dziwił się chorobie – ktoś przecież musiał nieść krzyż! Zwolniony z obowiązków magistra nowicjatu o. Ignacy nie uważał, że należy mu się współczucie, przeniósł się do Monte di Torino, gdzie zaczął z powodzeniem uczyć zakonników.

Oficjalnie nie był kaznodzieją, kiedy jednak powodowany obediencją musiał przyjąć obowiązek coniedzielnego katechizowania braci laików oraz głoszenia rekolekcji wspólnocie z Monte, nie sprawiło mu to najmniejszego problemu. Robił to z tak dużym powodzeniem, że w jego naukach katechizmu z wielkim entuzjazmem zaczęli uczestniczyć również przełożeni, a nawet profesorowie teologii czy kaznodzieje. Z dwóch tur rekolekcji, jakie miały miejsce każdego roku, jedna była zawsze zarezerwowana dla niego i to ona miała więcej słuchaczy. Nawet bracia wpisani na drugą turę chcieli brać udział w rekolekcjach głoszonych przez niego, gdyż „pociągał ich duch, z jakim mówił”. „Do wszystkich mówił w duchu ewangelicznej wolności, bez pochlebstw, łącząc prawdę z szacunkiem do przełożonych, których sam uznawał za mistrzów”. Jego praktyczne spostrzeżenia były w stanie „leczyć rany bez ich zaogniania, a nawet więcej, z delikatnością i z korzyścią dla wszystkich”. Osobie, która pewnego dnia zwróciła uwagę, że zbyt bezpośrednio mówi o obowiązkach przełożonych, odpowiedział z godnością i pewnością siebie: „Mówię o wszystkich i o nikim. A to, co mówię, czytam w Ukrzyżowanym”. Jego słowa były iskierkami wielkiego ognia płonącego w jego sercu i popychającego do działań idących dalej niż proponował współbraciom. Dlatego też wszyscy odbierali go jako jednego z „wielkich w niebie, którzy najpierw sami czynią, a następnie uczą innych”.

Przez dwadzieścia lat był na Monte „lampą na świeczniku”, światłem wiary i płomieniem miłości. Jego przepowiadanie zostało przerwane dopiero na dwa lata przed śmiercią, gdy miał już 82 lata. Kiedy w 1744 roku błogosławiony został zwolniony z funkcji magistra nowicjatu, w Piemoncie toczyła się wojna z Francją, wraz z którą pojawiła się epidemia dżumy. Król Sardynii, Karol Emmanuel III, chciał, aby kapucyni byli kapelanami wojskowymi. O. Ignacy bez zwłoki wyruszył do Asti, Aleksandrii, Vinovo, czyli wszędzie tam, gdzie toczyły się walki i dokąd przenoszono wojskowy szpital. Przez dwa lata ten były magister nowicjuszy, człowiek wielkiej ascezy, był dobrym samarytaninem leczącym rannych i niosącym pocieszenie.

Podczas epidemii zmarło wielu jego współbraci. W 1746 roku wojna – zarówno ta z nieprzyjacielem, jak i ta z dżumą – została zakończona. O. Ignacy powrócił na Górę (Monte) kapucynów, która przez ostatnich dwadzieścia pięć lat jego życia była miejscem pokojowej i serafickiej służby, łączącej heroizm cnót z nadzwyczajną skutecznością udzielanych błogosławieństw. Chorzy i ubodzy z Turynu rychło poznali ogromne serce kapucyna, który tak często pojawiał się na ulicach miasta. Przychodzili do niego bez lęku, wiedząc, że nie będzie im wyrzucał, że mu przeszkadzają. Ludzie mieli przekonanie, że nie obawia się pukać do drzwi bogatych, którzy znając jego zasługi, nie pozostawiali jego próśb bez odpowiedzi. Co więcej – poczytywali sobie za zaszczyt i tytuł do dumy możliwość współpracy z ojcem, którego traktowano jako ministra Bożej Opatrzności. W ten sposób ubogi i zbratany z ubogimi kapucyn z Monte podtrzymał w Turynie żywą tradycję dobroczynności i miłosierdzia. Miłosierdzia nie ograniczał zresztą jedynie do chleba. Błogosławieństwa, które przynosił chorym leżącym na poddaszach, których udzielał w klasztorze na Monte całym procesjom lamentujących ludzi lub też które posyłał do nich w południe wraz z dźwiękiem dzwonu na Anioł Pański, w niezwykły sposób odmieniały stan cierpiących, a nawet skutkowały natychmiastowymi uzdrowieniami.

Przez ponad dwadzieścia lat błogosławiony był poszukiwanym spowiednikiem. Uważano go za skutecznego uzdrowiciela zbłąkanych. Jeden z jego stałych penitentów, Markiz Roero di Costanze, nazwał go „łowcą łotrów”, a inni – „schronieniem hultajów”. Wszyscy wiedzieli, że wpaść w jego sieci, to znaczy znaleźć się w objęciach miłosiernego Boga! Z czcią i szacunkiem odnosili się do niego także wielcy dostojnicy, jak choćby kardynał Karol Wiktor Amadeusz delle Lanze, czy arcybiskup Turynu Jan Chrzciciel Roero. On jednak wolał przebywać wśród ubogich i prostych ludzi. Do „szynku” – małego pomieszczenia w którym spowiadał wyłącznie mężczyzn – przychodzili wszyscy: „łotrzy” i dusze bardziej uprzywilejowane: kapłani i zakonnicy – w tym zwłaszcza współbracia z Monte. Owoce były powszechnie znane. W mieście Monte mówiono bez zmrużenia okiem: „Kto chce zostać dobrze potraktowany, niech dołączy do penitentów ojca Ignacego”.

Ostatnie dwa lata życia (1768–1770) błogosławiony spędził w infirmerii swojego klasztoru, gdzie nadal błogosławił, spowiadał i doradzał wszystkim, którzy go o to prosili. W oczach ludzi jego życie przenikał krzyż, na który nieustannie spoglądał. W przedostatnim miesiącu życia (w sierpniu 1770 roku) zastano go w kaplicy znajdującej się w infirmerii, nieruchomego w postawie stojącej przed krzyżem ołtarzowym, z ramionami rozciągniętymi także w formie krzyża… unoszącego się nad podłogą. Nie po raz pierwszy tak zatracił się w rozmowie z Bogiem, że współbracia i nowicjusze musieli nim mocno potrząsnąć, aby ich usłyszał.

Owocem jego głębokiego dialogu z Bogiem, jak i cechą umartwionego życia była radość nieustannie przepełniająca jego serce i rozjaśniająca twarz. Ci, którzy na niego patrzyli, przyznawali: „Ten brat ma na twarzy prawdziwie niebiańską radość!”. Radość ta przenikała całe jego życie i nie działo się tak „mimo umartwień, jakie niosło ze sobą jego kapucyńskie życie”, lecz przeciwnie – było ich konsekwencją. Jego nadludzka radość wzrastała proporcjonalnie do przyjmowanych umartwień, co zauważyli i zeznali jego współbracia. „Padół łez – powiedział jego eksnowicjusz, ojciec Jacek z Pinerolo – wydawał się mu przemieniony w ogród pełen piękności tylko dlatego, że chętnie cierpiał za tego, kogo kochał”. Ta radość, owoc ducha, była autentyczną franciszkańską radością, której błogosławiony nigdy nie przestawał zaszczepiać, nawet u osób najbardziej płaczliwych czy w duszach dotkniętych skrupułami: „laetari et benefacere – powtarzał – i pozwól śpiewać wróblom!” Swą agonię przeżywał w radości. „Ojcze gwardianie, można przeczytać, że niektórzy święci bali się śmierci. Ja natomiast czuję taki spokój, że obawiam się, czy nie jest przesadny. Proszę ojca o radę!” Umacniający głos osoby, która reprezentowała Boga, uspokoił go. Wybiła północ 22 września 1770 roku. Na słowa przełożonego: „Partiti, anima cristiana… Amen”, ojciec Ignacy, jakby odpowiadając na wezwanie do odebrania zaszczytnej nagrody, zakończył swą ostatnią wędrówkę.

Sława jego świętości i liczne cuda przypisywane jego wstawiennictwu sprawiły, że szybko rozpoczął się jego proces kanonizacyjny. Po zakończeniu procesu podstawowego w 1782 roku rozpoczął się proces przy Stolicy Apostolskiej. 19 marca 1827 roku Leon XII proklamował heroiczność jego cnót, a 17 kwietnia 1966 roku Paweł VI przewodniczył uroczystej beatyfikacji. 19 maja 2002 papież Jan Paweł II zaliczył go do grona świętych.

To fragment książki „Śladami Świętych” całość możesz znaleźć klikając TUTAJ.

 

Biuro Prasowe Kapucynów - Prowincja Krakowska